Co tu znajdziesz

czwartek, 21 sierpnia 2014

Islandzka północ

Tutaj naprawdę nie trzeba szukać atrakcji, one tu po prostu są, co kilka kroków coś nowego. Budzimy się przy grocie, w której kąpałyśmy jak córki pramatki Ewy i... górnika. Ruszamy oczywiście przed śniadaniem - do... Dimmuborgir! Kto ma jakąś mroczną muzyczną przeszłość zrozumie moją uciechę, hehe. To aż pięć kilometrów. Trochę pada, ale przestaje IDEALNIE po śniadaniu i idziemy na spacer do skalnego kościoła. Naprawdę rozumiem to skojarzenie, iście gotyckie sklepienie, koncerty tam (a odbywają się) muszą być niesamowite. Owce patrzą na nas z góry, łypią na nas francuzi. Umieram ze śmiechu, kiedy Agni wylicza jakie przeszkody musiałby pokonać ktoś, kto zachciałby nas dziś poderwać. Wygląd buki (śliczne mamy pelerynki), nieczęste mycie, nadmierne owłosienie, w tym na głowie dobrze naoliwione i 6 warst ubrań... "To musiałaby być miłość!" Francuzi ewidentnie jednak się nie zakochali. Pogapili się i pojechali. Cieniasy. Z DB jeszcze dwa momenty:radości - bo ktoś opisał te wszystkie islandzkie kolory!!! Aaaach! Mamy je! Artctic grass green, meadow green, horizon-line blue, midday sky grey. Kocham je WSZYSTKIE! Nawet gay pride pink, bo też tu jest. Cudna paleta islandzkich barw. Znów SEDNO uchwycone (przez kogoś i też przez nas). Drugi moment grozy, kiedy mój aparat wyświetla "karta niesformatowana", hesus maria alberto, serce mi zjechało do kolan. Ale jest ok. Uffff. Chmury rozstępują się i oglądamy jezioro Myvatn i pseudokratery (cóż za piękne określenie) przy dobrej aurze. I śmigamy dalej. 
Co do określeń to nie wytrzymam, muszę o tym przewodniku. Mastercard pascal z 2010. Jestem naprawdę bardzo wdzięczna osobie, która nam go pożyczyła (choć jej osobiście nie znam!). Ale chyba korektor spała, redaktor miała gorączkę albo okres, a autor został tu przysłany za karę. Jak będę się nudzić na lotnisku to policzę, ile razy zostało użyte słowo "nieciekawe". Naprawdę, jakbym to przeczytała w domu, to chyba by mi się nie chciało na tą Islandię. Nudna trasa, ponure krajobrazy, nieciekawe miasta, brzydkie budynki, nic interesującego. OMG, serio??? Na Odyna, na szczęście to nieprawda.
Co do bogów odwiedzamy też wodospad Godafoss, gdzie dzielny wódz wezucił posągi starych bóstw, gdy przyjmowali chrześcijaństwo. To i inne tym podobne akty wiary znajdujemy potem na witrażach w Akureyri, stolicy północy. Pamiętacie ten szałowy kosciół z Reykjaviku? Ten sam architekt, polecam wyklikać. 
Akureyri też ma być nieciekawe, na szczęście nasza intuicja wie lepiej. Najpierw jej nie słuchamy, ale wszystko jest po coś. Trafiamy do cudownego sklepiku o nazwie Florá. Chciałabym w takim pracować, mieszkać, żyć. Idealna muzyka, śliczne ubrania, dizajnerskie przedmioty, organic food, lopapeysy, gadżety, płyty, wełna, torby, czapki z rogami fauna, second hand, kartki takie, jak uwielbiam, książki. Czuję się jakbym weszła do Narni. Miła dziewczyna, która tam pracuje poleca nam kawiarnię. I tak, stałyśmy pod tą kawiarnią wcześniej, ale nie weszłyśmy. Mówimy jej jeszcze, że chcemy u niej zostać. Śmieje się i mówi, że ma wygodną sofę i jakieś koce. Niech nam tego nie powtarza drugi raz. Teraz wchodzimy do kawiarni Ilmar, najtańsza kawa i pyszne owsiane ciastko, mała przyjemność! No i net, można Wam to wrzucić w eter, co piszemy wieczorami. Za oknem zamglona stolica północy i najdłuższy fiord. Wokół nas ludzie piją kawy i klikają w urządzenia, ktoś czyta książkę, jest ubrany w ładny lopi. Lubię to, że oni wszyscy łażą w tych swetrach. Z Polski wieści, że może wulkan (wiadomości po islandzku nadal jak z Marsa). Kara pisze: zawsze obiecują (sic!) a nic nie wybucha. Ewa mówiła, że Artur ma cały foto sprzęt gotowy na erupcję. Co ma być, to będzie! 
Jemy obiad po drodze w ślicznym miejscu i jedziemy. Agni zasypia, świeci słońce. Ja wcale nie sądzę, żebym w Polsce umiała prowadzić potem auto. No, chyba że będzie droga po horyzont, pusta przede mną i za mną, będę mogła wcisnąć te 90 i gnać. Góry, fiordy. Zjeżdżamy z księżyca w morze złotych traw, przypominam sobie, że na ziemi jest sierpień. Pojawiają się znaki na Reykjavik, ok 400 km. To znaczy, że 1000 już za nami! To znaczy, że wracamy. Robi mi się trochę smutno. Choć wiem wiem, to jeszcze wcale nie koniec!
Przed snem kościółek z kamienia, stado zaciekawionych koni (jakie one mają puszyste grzywy i mocne mięśnie od hasania non stop po tych przestrzeniach i wietrze!) i grzane piwo na noc (z cukrem i goździkami, na wypasie). Żeby przeżyć tą zimną nockę jeszcze. Bry. 

Najfajniejszy dizajn- sklep na Islandii! Must see w Akureyri! 

2 komentarze:

Izaraj pisze...

Tak niesamowicie ciekawie opisujesz miejsca, które odwiedzasz, że aż prosi się o pokaz zdjęć z opowieściami, jak już dziewczyny wrócicie. Ja się piszę- będę oglądać i słuchać, co wy na to?

Pstrokata pisze...

:) na pewno się nie powstrzymamy!