Co tu znajdziesz

wtorek, 14 kwietnia 2015

Skąd - dokąd - dlaczego?

Są takie pytania, które nurtują nas, kiedy spotykamy kogoś, czy to będąc w podróży, czy też po prostu, poznając jakąś osobę. Kiedy spotykamy podróżnika, te pytania są jak najbardziej naturalne, aż korci żeby je zdać. Cześć, skąd idziesz? Dokąd zmierzasz? Odpowiedź pozwala nam względnie określić kogoś w przestrzeni, przypisać do kraju, języka i kultury, z daleka czy z bliska, „swój” czy „obcy”, bratanek, a może słowiańska dusza? W górach kiedy spotykamy innego wędrowca od razu pytamy: Hej! Skąd idziesz? A my z tego schroniska. Daleko dziś idziecie? A, na ten szczyt. Również kiedy spotykamy turystów w innych okolicznościach, autostopowiczów, podróżników za granicą, kogoś, kto leży obok nas na ręczniczku plażowym, to są często dwa pierwsze pytania. Hi! Where are you from? Na Islandii mocząc tyłki w gorącej rzece spotkałyśmy innych podróżników, zobaczyłam jak moja koleżanka rozmawia przez chwilę z tymi ludźmi. O, też Polak? A skąd jesteś? Wróciła i powiedziała: są z Katowic! No coś Ty, nie godej! – zawołałam! I już od razu zrobiło się jakoś swojsko, złapałyśmy koordynaty, wspólny teren łączy, a inny obszar ciekawi i intryguje.

Kolejne pytanie nie musi zostać zadane, ale też czasem nurtuje. Dlaczego jesteś właśnie tu, czemu w podróży? Po co? W Rosji pytali: Turisty? - mierząc wzrokiem wielkie plecaki. Turyści, to przynajmniej wiadomo co robią, zwiedzają, nos wszędzie wsadzają. Nie turyści? No to po co, w odwiedziny? Szukają czegoś? Uciekają przed czymś? Po co się przemieszczają, dlaczego? Po co w ogóle opuścili swoje miejsce zamieszkania? Na to odpowiedź nie jest już taka prosta, odpowiedzi jest tyle, ilu spotkanych ludzi. Chcemy zobaczyć świat – odpowiadałyśmy w Grecji. Kelner w knajpce nad morzem potrząsał głową z dezaprobatą i nie mógł zrozumieć. Ale dlaczego, po co? Czego brakuje tam gdzie mieszkacie, po co się w ogóle gdzieś ruszać?

A mnie jeszcze nurtuje inne pytanie. Nie pochodzę z miasta, w którym obecnie mieszkam. Na co dzień o tym nie myślę, nie zastanawiam się nad tym. Kiedyś zdałam sobie sprawę, że dziś trudno już określić ojcowiznę, gdyż od kilku pokoleń jesteśmy w ciągłym ruchu, odpowiedź na pytanie: skąd jesteś? - staje się coraz trudniejsza. I nagle mnie to pytanie napadło na dużej imprezie w Gliwicach i zaczęłam pytać ludzi: a skąd jest Twoja babcia? Z tego miejsca, w którym mieszkasz? Z tego, w którym Ty się urodziłaś? Nie. Nie i nie. A skąd? Gdzie masz swój rodzinny korzeń? 
Kiedy zadałam to pytanie odpowiedzi były przeróżne. Gliwiczanie mieli babcie z Suwałk, z Kowna, z Drezna, z Lwowa. To w tych stronach normalne, że rodzina na wschodzie, ot takie losy historyczne. Dziadkowie Krakusów byli z Krynicy, spod Lublina, z Dolnego Śląska. Też zrozumiałe, Kraków przyciąga ze wszech stron. Moje babcie są ze Śląska Cieszyńskiego, za to babcia Cieszyniaka była z Kieleckiego. Nawet jeśli czyjaś babcia mieszkała teraz w tym samym mieście, co on, nie pochodziła z tego miejsca. Ten temat do mnie wracał. I znów te trzy pytania: Skąd? Dokąd? Dlaczego? Czy Ty byłeś tam kiedyś? Jak to się stało, że babcia, mama albo Ty znaleźliście się właśnie tutaj? I czy Twoja babcia czasem tęskni za swoimi stronami? Opowiada o nich?

Ten temat nie dawał mi spokoju, bo jak to możliwe, że w moim mieście nikt z niego nie pochodzi? Zaczęłam podpytywać kolejnych znajomych. A Twoja babcia? Zielona Góra, wschód, mała miejscowość pod Przemyślem, wioska koło Jeleniej Góry - odpowiadali. Dźgnęło mnie to, nie dawało spokoju, zaczęłam szperać też w swojej historii i odkryłam ze zdziwieniem, że jeden z moich dziadków pochodzi z regionu poznańskiego, z maleńkiej miejscowości Skrzynka Mała, położonej nad pięknym jeziorem. Zaskoczenie! I zdziwienie, że nie znam historii własnej rodziny, nawet do dwóch pokoleń wstecz. Jak się ten mój dziadek tu na Śląsku znalazł no i… dlaczego? (Na zdjęciu trzy powody mojego dziadka, żeby zostać.)

Skubię ten temat, podpytuję. Spotykam historie ludzi migrujących przez wojnę, przez powojenne wysiedlenia i przesiedlenia, zmiany granic (na Górnym Śląsku granice wiją się coraz to inaczej, moje rodzinne miasto podzielili granicą na pół). W tym roku na Festiwalu Folkowisko - wędrówki ludów. Gnały ludzi różne powody, kolejne zawieruchy historyczne, zmiany granic, zmiany ustrojów. Jest też bardzo częsta odpowiedź: moja rodzina wyjechała za pracą, był przymus pracy, przydział pracy. Jedna osoba ruszyła i z czasem ściągnęła do siebie rodzinę. Z kolei nasze pokolenie to znów inna fala przemieszczania się – mamy łatwość zmiany pracy i zamieszkania, otwarte granice, z różnych przyczyn wielu moich znajomych wyjechało do innego miasta, kraju, w każdym kraju są skupiska Polonii. 

Co skłania ludzi do ruchu? Co pcha do zmiany, co rozrzuca ich po całym świecie? Czegoś szukamy, za czymś tęsknimy. Za miastem lub za wsią, za świeżym powietrzem albo za bogatą ofertą kulturalną, za lepszymi zarobkami, za świętym spokojem. Coś nas do tego ruchu zmusiło lub zachęciło. Przed czymś uciekamy albo do czegoś. Czasem po prostu potrzebujemy zmiany i mamy taką możliwość, by coś zmienić. Czasem też skądś lub do kogoś wracamy.


A… skąd jest Twoja babcia? 


poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Chce się żyć

Podsumowanie ostatnich dni: * + - 671 km (autobusami miejskimi, podmiejskimi, polskibusem, blablacar, tramwajami, 2 samochodami, brakuje tylko autostopu) * 6 miejsc/miast, bardzo mało godzin snu * mnóstwo fajnych ludzi, starych znajomych, nowych twarzy * szau szopingu, przysięga zakończenia sezonu kozaczkowego i chodzenie boso po trawie  * jeden koncert jako uczestnik, jeden jako śpiewak * dużo piwa i vegańskie jedzenie tu i tam, pierwsze lodyyy za płoty! * wiosna w pełni, zioła na parapecie, kwitną już magnolie i forsycje,

...chce się żyć! 

Zespół się zmienia przez lata, zmieniają się jego składy, wokaliści tyją albo chudną, biorą sobie wokalistki, mają coraz mniej włosów albo je farbują. Ja zmieniam się przez lata, skracam włosy, wkładam okulary, glany zamieniam na kozaczki. Stoję w tłumie i czuję się... staro, słyszę "te nowe" utwory i zastanawiam się, wtf tu robię. Ale to koncert jubileuszowy i z muzyką cofamy się w latach, śpiewam stare teksty na całe gardło. A potem słyszę pierwsze dźwięki tego utworu, chowam telefon do kozaczka (!) i idę w młyn. Przypominam sobie od czego mam łokcie i kolana. Na scenę wychodzi on, pierwszy wokalista, patrzy na tłum i mówi: czekałem na to dwadzieścia lat. My krzyczymy, on śpiewa, spijamy nawzajem swoją energię. Rodzina Cavanaghów wreszcie robi z gitarami to, co trzeba, chronię okulary, tłukę sobie łuk brwiowy o bark chłopaka skaczącego przede mną, następnego dnia nie mogę ruszać szyją. Przeżyłam Anathemę i Darrena White na żywo,

...mogę umierać. 


Snujemy się po mieście, które przyciąga mnie do swoich odrapanych ulic jak magnes. Z Jarkiem snuje się idealnie: a w tej kamienicy, a widzisz to? a wiesz co to? to... a tutaj była dzielnica żydowska. Zabiera mnie na Bałuty, na osiedle zbudowane na resztkach żydowskich macew. Teraz podobno grasuje na nim banda, którą dowodzi karzeł. Karła nie spotykamy, za to jemy pierwsze w tym sezonie lody, snujemy się w słońcu, urlop po pachy. Ostatnie pół godziny spędzam sama, łażę uliczkami, jest ciepły wieczór i udaję, że jestem stąd. Wreszcie z bandą ciekawych ludzików jadę na południe (naprawdę polecam blablacar, polskibus nie ma tych emocji). Potem jem śniadanie doprawiane kocim włosiem, kupuję cienką sukienkę, bo nie mogę wytrzymać już na tym słońcu, na zielonej trawce ściągam rajtki i kozaki poprzysięgając koniec sezonu zimowego. Pijemy piwo nad Wisłą na zielonej trawce, 

... żyć, nie umierać! 


Jest ciepły wieczór, obłędnie pachnie kwitnąca śliwka, kibice hutnika drą się pod blokiem, sielanka. Parapetówka na hucie, Agni ma niesamowitą zdolność oswajania i uprzytulniania przestrzeni. Pół roku temu siedzieliśmy na innej kanapie, w Reykjaviku i dwie osoby z naszej trójki planowały zamieszkanie w Krakowie. Teraz to się po prostu stało, są tam, pracują, zmienili wszystko, oboje. Jestem dumna, trochę zazdroszczę, kibicuję z całych sił (nie hutnikowi)! Mnóstwo uśmiechów, składanie mebli, frykasy, dzień kończy się nad ranem, życie i wszystko wydaje się proste. Po dwóch godzinach już nie, jakimś cudem wstaję i wychodzę na tramwaj. Hucki świt, niebo ma ładny kolor i jest zimno, i właściwie nie pamiętam drogi na dworzec, 

...jednak chcę umrzeć (a na pewno spać).


Budzę się w swoim mieście dwie godziny później, muszę wysiadać z autobusu ale już mi lepiej. Kawaaaa, śniadanie, przebieram się na autopilocie i wychodzę na... autobus. Czekając na przystanku zauważam otwarty ormiański kościółek i przypominam sobie, że prawosławni mają dziś woskriesienie! Wchodzę posłuchać, ksiądz opowiada jakieś dziwne rzeczy, chór śpiewa z zaangażowaniem. A może mi się to śniło? Autobus wiezie mnie do Mikołowa przez wioski, o których dopiero co czytałam w Drachu. Staram się nie zasnąć, śledzę przestrzeń, kierowca zagaduje każdego kto wsiada. Wysiadam w Mikołowie, kupuję ciastka i czekam na odbiór, ławka w słońcu bardzo zachęca, staram się nie spać, choć w sumie chyba osiągam próg zmęczenia, w którym już się nie jest sennym. Przyjeżdża N i jedziemy dalej, ogród botaniczny, nawigacja zwodzi nas na manowce, N biegnie kupić kurze jajca, wspinamy się na górkę, tłum ludzi z dzieciakami. Zmęczenie zabija mi stres, który zwykle mam przed koncertem, robimy szybką próbę, śpiewamy, zagaduję mikrofon, przybiega jakiś dzieciak i wręcza nam złotówkę (lubimy takich fanów), przez większość koncertu się uśmiecham. Pijemy kawę w słońcu, miła pani daje nam zniżkę na rozmaryn w doniczce "bo ładnie śpiewałyśmy"! Idziemy coś zjeść i spędzamy relaksująco nikłą resztkę wieczoru, słyszę przez mgłę jak Mi mówi: ej, Ty śpisz a nie oglądasz! No chyba tak, wtulam się i kończą mi się baterie. Przydałby mi się urlop po takim urlopie,

... ale tak, chce się żyć!