Co tu znajdziesz

wtorek, 30 lipca 2013

Rajzefiber

Przed urlopowo! Uwielbiam oglądać mapy... Droga wije się choć jeszcze się nie zaczęła! 
I... W drogę!!! 
Płaska jak stół,
na którym położona.
Nic się pod nią nie rusza
i miejsca nie zmienia.
Nad nią - mój ludzki oddech
nie tworzy wirów powietrza
i nic nie mąci jej czystych kolorów.
Nawet morza są zawsze przyjaźnie błękitne
przy rozdzieranych brzegach.
Wszystko tu małe, dostępne i bliskie.
Mogę końcem paznokcia przyciskać wulkany,
bieguny głaskać bez grubych rękawic,
(...)
Granice krajów są ledwo widoczne.
jakby wahały się - czy być czy nie być.
Lubię mapy, bo kłamią
Bo nie dają dostępu napastliwej prawdzie.
Bo wielkodusznie z poczciwym humorem
rozpościerają mi na stole świat
nie z tego świata.
("Mapa", Wystarczy, 2012)

Wszystkie kolory Ostrawy

Po pierwsze razem!
Czyli nasza boska ekipa do zadań specjalnych - muzycznych i nie tylko (bombas parade!):
 

Po drugie muzyka!
W NIESAMOWITEJ przestrzeni ogrom świetnej muzyki! Cztery dni pełne snucia się, popijania i sączenia w rytmach przeróżnych! Ciekawe są koncerty muzyki, której człowiek właściwie nie słucha, a okazuje się nagle, że świetnie się można do niej bawić! (Allez --> merci!) Są też te koncerty wyczekane, wydreptane, trzy razy podkreślone długopisem w ulotce z line-upem i wreszcie TEN MOMENT i człowiek chłonie i tańczy i jest super! (Tutaj - Balkan Beat Box! Mimo że wokalista ma przerost testosteronu) Są takie, których się nie zna w ogóle i idzie ot tak, bo w sumie są - i nagle objawienie totalne! (Tutaj największy wykop festiwalu - Tomahawk!) Są takie, które przyjemnie zaskakują, choć człowiek nie spodziewa się za wiele (Jezus Mario Peszek, dobrze było! Róbte kraval!) i wreszcie te, na które się czeka, przedreptuje, a w końcu... rozczarowanie. Niestety tutaj - The Knife (i ten czarodziej w złotych getrach... koszmar) i Devendra Banhart (zupełnie bez pazura :-/, choć fanki piszczały). Cztery dni dobrej muzyki w świetnym klimacie i w czeskim luzie - świetny festiwal! Nakarmionam, napasionam muzycznie. Do syta. Choć... zawsze chciałoby się jeszcze więcej! (Fotky udzielala Aga)

Po trzecie Ostrava, czyli bez perypetii się nie da!

Czy kogoś to jeszcze dziwi? ;-) No cóż, nie mogę przemilczeć odwiecznych perypetii z przemieszczaniem się, haha!  Próba wydostania się z stravy zakończyła się fiaskiem. Trzy minuty na przesiadkę z pociągu do pociągu, przesiadłyśmy się pytając jakiegoś Czecha, który też wsiadał z nami - czy dobry ten pociąg do czCieszyna, on odpowiedział że tak i wsiadłyśmy. Wtedy to okazało się że... pociąg ruszył w złą stronę i to nawet nie na główną ostravę tylko jakaś inną. Tak więc z Ostrawy kunczice znalazłyśmy się w Ostrawie vitkowice, następnie tramwajem objechałyśmy całą Ostrawę chyba z 30 przystanków żeby znaleźć się znów na stacji początkowej, stamtąd tramwajem na dworzec główny następne 7 przystanków, 2,5 h czekania na pociąg na dworcu głównym (czy muszę dodawać, że Adze kawoautomat zjadł pieniądze i ze miałyśmy bilet na inną trasę niż ta? ;-) i że jak kupiła Gosia wodę, ta okazała się być czymś sprajtopodobnym...) I w końcu wracanie z uroczymi Słowakami zapijającymi ciepłą wódkę piwem. Świt złapał nas po drodze, zostało czasu na śniadanie, prysznic i do pracy... normalnie, Ostrawa nocą jest zła, nie zwiedzajcie jej w ten sposób! Poniżej urocza ilustracja naszego ostrawskiego zapętlenia! A teraz co najlepsze - z punktu a do B dojechałyśmy pociągiem. potem z B do C (źle) a potem tramwajem jechałyśmy od C do G i wreszcie następnie do H. Św. gogle mówi że to jest ok 27 km + - ; tymczasem z Ostravy do Cieszyna jest... 36 ! Jestem z nas dumna! Oby nigdy więcej zapętlenia przestrzeni i uwięzienia w Ostravie!

piątek, 26 lipca 2013

Folkowisko!

Perypetie podróżne
Na Folkowisko okazało się, że pojadę sama. Fejsbuk dopomógł i znalazł ludziów, którzy mogli mnie zabrać samochodem. Ale jako że znalazłam bezpośredni, jeden jedyny autobus na Przemyśl, i to sensowny, postanowiłam nim pojechać. Czwartek, północ, czekamy na dworcu in-the-middle-of-nowhere, 3 osoby do jechania. Przyjeżdża spóźniony pół godziny. Szanowny Pan otwiera drzwi i oświadcza, że niestety nie zabierze nikogo, miejsca brak. Na stojąco i siedząco też nie, nawet do Katowic (bo przecież ktoś wysiądzie) nie bo nie. Zostajemy w środku nocy na pustym i ciemny dworcu z nosami na kwintę. 
Wracam do domu i kładziemy się na chwilę spać. Wstaję z i MŻA zjeżdżam do centrum, bo przecież jakiś pociąg pojedzie o 7 rano, godziny pracy w końcu. Przyjeżdżam. Pojechało. 3 minuty temu. Następny... za godzinę. No to już czekam półtora, na pierwszy autobus. Pffffff. 
Kraków, szybka kawa i gazeta, zgarnia mnie wesoła ekipa. Na dobry początek wracamy po zapomniane piwko! Ruszamy. Po drodze zwiedzamy jako tajemniczy klienci tarnowskie stacje benzynowe shella, a do tego poznaję bardzo sympatyczną Mamę Kasi, jej kota i psy i pyszności, które mama tworzy. Nadprogramowa koleżnka-w-podróży pożera z apetytem i błogosławiąc domowe sery dżemy i chleby!  (Z drogi powrotnej pozdrawiam pekińczyka Konrada i dziękuję jego mamie za kawkę, a Kasi za książki!). Połykamy kilometry (no, z małą przerwą na gradobicie, które zmusiło kierowców do zatrzymania pojazdów). 5 km przed miejscem docelowym po niecałych 500 km, na ostatnim zakręcie do Gorajca łapią nas gumisie, dają punkty za dobre sprawowanie i jeszcze każą zapłacić za to, że mają taką fajną suszarkę. Pfffffff. 

Chutor Gorajec 
Wreszcie Gorajec. Rudy Warkocz Joasi idealnie o czasie wyłączenia silnika wychodzi nam na spotkanie. I teraz... jak opisać te kilka dni? Już parę osób przede mną próbowało! Zdecydowanie jest to jeden z końców świata (bo każdy świat ma wiele końców) i TO miejsce na ziemi, gdzie bardzo będzie się chciało wracać. Pejzaż? Dla mnie płaski! Dziewczyna z gór. Zawsze się dziwię jak może być aż tak płasko na horyzoncie. Ale miła odmienność dla oka, zwłaszcza te złote łany tuż po wychyleniu łba z namiotu. 
Sympatyczna rodzina Piotrowskich ściąga co roku (dotąd 3 razy) na ten swój koniec świata znajomków i nieznajomków, rodzinkę obfitą, podróżników, czytaczy, literatów, ludzi z całej Polski ale też z Ukrainy - a może i innych zagranic, wariatów i szaleńców, pieśniarzy i tancerzy, ludzi kochających muzykę (ludową i nie tylko), a w tymże roku również - pasjonatów wsi. Bo w tym roku Folkowisko było ze wsi, chłopskie! "Jestem ze wsi! - w drugim pokoleniu" i "wiem gdzie są moje korzenie - wieś mam w sercu nie w skansenie" to hasła wywoławcze Folkowiska 2013. 


Się działo!
A potem się działo. Chłopi z R.U.T.Y. wzywali do powstań z mikrofonem w ręku zamiast wideł, baby zamiatały kolorowymi spódnicami, bluzkami haftowanymi i kurtkami przeciwdeszczowymi, publiczność szalała i wywijała hołubce. Dobrze żeśmy żadnego xindza pana nie mieli na folkowisku, oj bo byłoby z nim krucho! Obcasy (no, chyba że ktoś miał buty górskie bez obcasów jak ja lub sandały bez obcasów) wystukiwały rytmy, które bębniły ręce bębniarzy z Studia Instrumentów Etnicznych.  A jako że wiadomo, bębny bębnią na porę deszczową - to kapało i kapało i kapać nie przestawało, raz ino mocniej jak z konewki, raz słabiej jakby tak chmura się nie mogła zdecydować, czy już siknęła, czy jeszcze jednak nie. A rano w niedzielę to leżąc w namiocie miałam wrażenie że nawet z wiadra ktoś polewał. Były i dyskusje ogniste podlewane napitkami (z Koła Gospodyń Wiejskich, jeszcze dziś mam ślinotok), i przyjaźnie zawiązywane (czasem pomimo barier językowych), i trawa żubrowa Dziadka Olka (o jesusie słodki, już zrobiłam, cudna ta żubrówka!). I opowieści całe godziny, i żarty, i wspomnienia, i historie rodzinne, i uszy nie nadążały ze słuchaniem wszystkiego! Chciałabym mieć taką pamięć, aby móc zanotować sobie wszystkie opowieści jakie usłyszałam podczas tych kilku dni. Ale niestety moja głowa jest jak sito... tu wpadnie tam wypadnie. Coś się tam szeląta. Coś tam się mieli i przemyśliwuje do dziś.Strojone śpiewały pieśni naszych dziadów i babć, głównie o ciężkim losie wiejskich dziewcząt, a Fizyk-w-podróży ubawił mnie swoją opowieścią o bliskich sąsiadach. Zdążyłam też powycinać żydowskie wycinanki, uwić magiczną lalkę ukraińską i pozwiedzać Gorajską Cerkiewkę. Za rok NA PEWNO kajaki, które Konrad uprawiał w stylu "na łódź podwodną" i rajd ekstremalny, który ludzi z butów wyjmuje - jak Roberta. 

Uściski dłoni i podziękowania
Ogromne dzięki dla MŻ Agnieszki, która mnie wspierała w trudach wyjazdowych; Joasi Rudowłosej Carycy, która mnie zaprosiła na tą cudną imprezę; Magdzie, Kasi i Konradowi i Mariuszowi, którzy mnie przywieźli, odwieźli, w dom wzięli i nakarmili; Agnieszce, Joasi, Robertowi i Maniasowi za nocne polaków rozmowy i dobre polaków napitki; Dziadkowi Olkowi za trawę z żubra; Monice z kuchni za to, że tak z zaangażowaniem dbała o moje bezmięsne jedzenie (było pycha!); Kołu Gospodyń Wiejskich za ciacha i bimberek i żurawinówkę; wszystkim muzykom za chłopski wykop; no i wszystkim, którzy wymyślili, z zapałem przygotowali i stworzyli całą tą imprezę za niepowtarzalny, naprawdę bardzo ciepły klimat! Do zobaczenia za rok w Chutorze Gorajec! 
Alem się rozpisała. Ale jak mam opisać to wszystko w jednym zdaniu, które nie zabrzmi banalnie jak te wszystkie "było super"? No jak???? 
Zacytuję wieszczem: I wy, o których zapomniałem, Lub pominąłem was przez litość, Albo dlatego, że się bałem, Albo, że taka was obfitość - Nie gniewajcie się i do zobaczenia za rok!

czwartek, 25 lipca 2013

W taką noc

W jakiś niewyjaśniony sposób ta noc jest dla mnie szczególna. Mój szósty zmysł czuje jej wyjątkowość. Nie bez powodu świętowano ją w różnych religiach, kulturach i miejscach świata, słowianie, germanie, ugrofinowie, celtowie, bałtowie... Większość w podobny sposób. Dlatego w taki dzień i ja zwracam twarz do księżyca, chcę palić ogień (niestety w mieście jest to utrudnione) i szukam wody, żeby łączyć żywioły. 
Dużo spędziłam czasu z tym świętem podczas moich studiów i uważam, że rytuały, które łączą żywioły ognia i wody są życiodajne i najważniejsze. To klucz do całego systemu symbolicznego w światach wywodzących się z indoeuropejskiego universum, czy też na nim nabudowanych (innych wierzeń i rytów). Noc kupalna, sobótka, beltaine (inna data, podobny charakter święta), ligo (Łotwa), noc świętego Jana (późniejszy synkretyzm), kupalinka... najdłuższy dzień, najkrótsza noc. Ta najważniejsza noc płodności, która napełnia życiem i mocą cały świat. 

Tego roku, w tę noc: snująco spacerowałyśmy, żegnałyśmy słońce które zachodziło niechętnie, w końcu dziś królowało niepodzielnie... zbierałyśmy zioła, szukałyśmy wody, a patrząca na nas luna miała taką piękną twarz...  Pełnia lata. 

Śląskie demonice w Chudowie świętowały z nami w ten wieczór 
południca, zmora, wiedźma i meluzyna 

poniedziałek, 22 lipca 2013

Świętego Juna raniusieńko

A było to tak. Cały tydzień lało jak z konewki, jakby wcale to nie czas pełni lata a jakaś końcówka już letnia, zimna i szara. I przyszedł ten dzień, gdzie noc najkrótsza przed słońcem ucieka w popłochu na kraj nieba, z miseczką z księżyca pod pachą. I wtedy nagle... wyszło słońce! Swaróg się do nas uśmiechnął swoją słoneczną okrągłą twarzą!
I poszły Kuczeryki łazić po skansenie w Chorzowie, chodziły jak białe duszyce, pletły wianki z ziół mdlejących w upalnym słońcu i nuciły i śpiewały. Śpiewały o miłości, jak to Marysieńki i Kasiuleńki się nie wyspały bo chustejki wyszywały dla Jasieńka, a z kolei tą Kasiuleńkę to dwóch chciało, a ona tylko tego Jasia, co potem przyszedł do niej pod okienko i zawołoł coby poszli do biołego Jona... 
A jako że w tych ludowych pieśniach miłości i śmierci ze sobą splecione, a historie miłosne smutne zwykle, to jeszcze smutną pieśń o tym Janku co płynął po wianek ale złapał nie ten dziewczęcy, ino ten śmiertkowy...
Skansen w Chorzowie i Kuczeryki, świętego Juna raniusieńko!

A potem starym zwyczajem dziewczęta gubiły wianki, chłopcy łapali i z dziewczynami nad ogniem oczyszczającym skakali, wszyscy pląsali wokół ognia, który miał nam przypomnieć o "żywym ogniu" jaki zakładali nasi słowiańscy przodkowie.


Dzisiej jech pszeniczce sobótka poliła,
ażebyś ty, pszeniczynko, mi nie ośnieciła.

Ty moja sobótko, polże mi sie żywo,
by pszeniczka dorostała urodnie na żniwo.
Ty moja sobótko, rzuć płomień w niebiosy,
Aby moja pszeniczynka miała złote kłosy.


wtorek, 16 lipca 2013

Chyżonogie ja i płeć wiśni

14. Jeanette Winterson "Płeć wiśni"

"Wszyscy byliśmy kiedyś nomadami i przemierzaliśmy pustynie lub przeprawialiśmy się przez morza po niewidocznych szlakach, czytelnych wszakże dla tych, którzy znali drogę. Od chwili gdy wybraliśmy życie osiadłe i zapuściliśmy korzenie jak drzewa, niezdolni jednak tak jak one rozsiewać na wietrze naszych nasion, doświadczamy tylko plag i gorzkniejemy. Mieszkańcy miasta, o który mówię, pogodzili dwa sprzeczne pragnienia: chęć pozostania na jednym miejscu i porzucenia go na zawsze". 
Książka inna niż wszystkie. Opowieść jednocześnie wielowątkowa i bardzo spójna. Porównałabym ją do mitów, gdzie kilka opowieści mówi tak naprawdę o tej samej zasadzie świata. W "Płci Wiśni" ekscentryczna kobieta zwana Psiarą bierze pod opiekę znalezionego chłopca, którego nazywa imieniem Jordan. Jordan jak rzeka, od której nazwy nosi imię pragnie być w ruchu, chce być odkrywcą. Jednak równie dalekie wędrówki odbywa w swoje wnętrze i wyobraźnię jak te, które odbywa w przestrzeni i czasie. Pod okiem swojego mistrza, na statku, który podróżuje do odległych krain aby gromadzić i przywozić do Anglii niezwykłe rośliny. "A potem zobaczyłem, że ucieczka od samego siebie, to tylko bieg ku sobie, próba dogonienia własnego chyżonogiego ja." Wydarzenia dzieją się w Anglii gdzie purytanie (nie zawsze tak zasadniczy i nieskalani jak na to wyglądają) ścierają się właśnie z wiernymi koronie rojalistami. Kraj odwiedzają fale zarazy i wybuchają pogromy, ale Ci, którzy chcą badać białe plamy na mapach - i tak wyruszają w podróż. Autorka tka barwny patchwork historii i niezwykłych zdarzeń, który filozoficznie rozważa o człowieku i świecie. O czasie, który jest wartością subiektywną i zmienną, o równoległości realności, subiektywności historii, naturze ludzkiej oraz o pięknie i swoistości każdej duszy - o tym wszystkim w pięknych alegorycznych obrazach opowie Wam ta książka.  


"Gdybym miał się znaleźć na Księżycu czy w okolicach Drogi Mlecznej, chciałby czuć, że mam gwiazdy wokół głowy. Chciałbym żeby zdobiły moje włosy, jak na wizerunkach świętych. Chciałbym całym ciałem wyczuwać kosmos, tę pustą przestrzeń z punkcikami światła. Tak muszą to czuć tancerze, tancerze i akrobaci - jako totalną wolność, przez ułamek sekundy". 

Muszę przyznać, że zdarzało mi się już śnić motywy z książkowych fabuł. A jednak po tej książce i tym fragmencie miałam niezwykły sen o płynięciu powoli przez gwiaździste niebo. To jest dobra książka, skoro tak mocno wywołała we mnie wizyjność obrazów. Polecam! 

poniedziałek, 15 lipca 2013

Dzika jak marchew

Zawsze coś może człowieka zaskoczyć... poszperałam w historiach o których szumi cicho przydrożny kwiat, biały baldachim. Impuls do głębszego spojrzenia mu w płatki dała angielska dystyngowana nazwa Queen Anne's Lace. Koronki królowej Anny. Zaintrygowana taką piękną nazwą dla kwiatu sprawdziłam sobie kto zacz i gdzie go spotkam, a także polską nazwę. I tutaj zdziwienie - kwiat dzikiej marchwi zwyczajnej. Hm.... Marchewkus pospolitus? Nie no, tak "naprawdę" daucus carota - anthriscus sylvestris. I pytanie, które jest podstawą tego świata - dlaczego? Skąd pyszna nazwa tego drobnego kwiatka? No dobrze, żeby polskiej dzikusce nie było smutno wspomnę też o nazwie "cow's persil". Pomogło mi szalenie odkrycie niezwykłego portalu "wszystko co chcesz wiedzieć o marchwi i jeszcze tysiąc ciekawostek więcej" - polecam ogromnie (muzeum marchewki!):  http://www.carrotmuseum.co.uk/queen.html

Tak więc nasza bohaterka dzika marchew zakwita pięknym baldachimem kwiatu zwanego za morzem wspomnianą już zwiewną nazwą. Jest wiele opowieści o tym, jakie związki z interesującą mnie rośliną miała druga córka Jamesa II Duńczyka, Queen Anne of Great Britain. Burzliwe lata jej panowania nie będą sednem tej opowieści, dlatego skupię się na momencie, w którym przyszła królowa przybywa z Danii do swego przyobiecanego króla Jamesa I. Dunka wyzwała panie na dworze do konkursu na najpiękniej udzierganą koronkę o wzorze dzikiej marchwi, aby zobaczyć, czy któraś jest w stanie skopiować tak doskonały wzór natury. Panie jednak wiedziały, że nikt nie pokona królowej w koronkowym rękodziele i wzór dzikiej marchwi stał się jej triumfem. (na obrazie inna Anna z angielskiej historii, równie zwiewna i koronkowa, nie jest to jednak Anna Duńska). 
Inne historie mówią, że koronki na włosach i kołnierzu (headdress) królowej przypominały delikatny biały kwiat. Najładniej brzmi opowieść o tym, jak królowa dziergając cienkie koronki ukuła się w palec i kropla krwi która spadła na biel stała się czerwonym środkiem każdego maleńkiego kwiatka w baldachimie dzikuski.
(ten niezwykły wzór jest autorstwa www.humanflowerproject.com - wierzę, że dzikuska mogła być niedoścignionym wzorem koronkarek... )
Nasza dzika bohaterka ma też swoje mroczne aspekty - jest nazywana Mother Die (Matką Śmiercią), gdyż według przesądu jeśli przyniesiesz ją do domu - Twoja matka umrze. Nie mam pojęcia skąd ten przesąd magiczny, ale ciarki od razu biegają po grzbiecie. Być może wzięło się to stąd, że dzikuska ma swoje wierne naśladownice - trujące i groźne rośliny:  
water hemlock (cicuta maculata), poison hemlock (conium maculatum) - szczwół plamisty inaczej: pietrasznik plamisty, psia pietruszka, świńska wesz (?), weszka, szaleń plamisty i inne; fool's parsley (aethusa cynapium) - wolne tłumaczenie pietruszka głupców, ale to: blekot pospolity, szaleń czy psia pietruszka
Dodam tylko, że szaleń i szczwół to składniki trucizny zwanej cykutą, tej samej, którą znamy z smutnego końca Sokratesa. Wszystkie trzy wymienione podszywajki są trujące. Łatwo je rozpoznać - ale nie znając szczegółów takich jak kształt liści czy włochatość i plamistość łodygi - można się pomylić. A dodać tylko muszę, że polskie nazwy roślin są dla mnie naprawdę fascynujące! 

Jak to bywa z królowymi - mają licznych naśladowców. Oprócz tych wymienionych już podstępnych intrygantek mamy jeszcze Ammi Majus - Aminek Większy zwany też: Fałszywą Królową Anną,  kwiatem biskupa ( i znów - dlaczego? i tak można by w nieskończoność snuć tą kwiatową opowieść...) czy też chwastem biskupa. Mimo fałszywości ten już nie jest trujący. 

File:Wortel bloeiwijze Daucus carota.jpgW magii ludowej QAL były używane do zwiększenia płodności u kobiet i mężczyzn, a także w celu zwiększenia siły i popędu seksualnego. Staroangielskim przesądem jest to, że mały fioletowy kwiat w środku dzikiej marchwi pomaga w leczeniu padaczki. Ostatnia ciekawostka - jest oficjalnym kwiatem w Howard County (Maryland) od 28 lat (dobry rocznik!) 

Nie spodziewałam się, że historie przydrożnych roślin mogą być tak złożone i fascynujące! Zwróćcie uwagę na królową, która kiedyś zdobyła angielskie serca, a teraz ukrywa się przy drogach i na łąkach. W końcu ileż można wytrzymać na dworach...
I czy myśleliście, że można aż tak się zakręcić w dzikiej marchwi? :-)