Co tu znajdziesz

środa, 24 grudnia 2014

Dzień inny niż wszystkie

Wczoraj cudowny, złoty zachód słońca, dziś piękny wschód, odblask światła zza ciężkich chmur. Sol invictus, slava Jarile! Słowiański nowy rok - Szczodre Gody za nami, światłość znów zwyciężyła i teraz będzie już tylko jaśniej. (Święta Łuca dnia przyrzuca, tak poza tym.) Taki zachód, taki wschód zdarzył się tylko raz, każdy jest inny, takiego już nie będzie. Podnieście na chwilę głowę, tylko raz w waszym życiu zobaczycie TEN wschód słońca, własnie ten, teraz, tu. Jutro też będzie "ten", jedyny w swoim rodzaju, jutro też może być wyjątkowe. 


Kiedyś "Święto" oznaczało dzień inny niż pozostałe, inaczej spędzany. W porównaniu do normalnego biedowania i długich postów - w ten jadło się i piło obficie. Piło - bo wódka nie była napojem codziennym, tylko obrzędowym. Odpoczywało - inaczej niż w zwykłe dni, kiedy się zwykle zapieprzało. Co te dni będą dla Was "świętem"? Inne niż wszystkie? Spokojne i radosne - czego mi wszyscy życzycie? Czy jednak zabiegane do ostatniej chwili?

Nie świętuję w większościowym tego słowa rozumieniu, a jednak wczoraj przez chwilę dałam się wkręcić w to bieganie, na szczęście ominęłam wszystkie duże sklepy, chodziłam po mieście z załatwieniami i patrzyłam na kupujących, na nerwowych i na biegnących gdzieś, z choinkami pod pachą. Na szczęście potem usiadłam z przyjaciółmi przy stole i rozmawialiśmy o tym, że mimo miliona dziwnych zdarzeń ten rok był taki dobry, wymienialiśmy pozytywy, przekonywaliśmy siebie nawzajem, że jesteśmy odważny, dzielni i wytrzymali i ... szczęśliwi! Dobrze tak złapać do tego dystans, pozytywna refleksja, dziękuję Ci Dorota, za takie fajne lekcje angielskiego i... nas.

Pani w sklepie zapytala: jak tam przedświąteczne przygotowania, wszystko gotowe? (Obiecywałam sobie w wigilię już nic nie kupić, ale chyba potrzeba baterii do junkersa wygra.)Uśmiecham się i odpowiadam wymijająco, bo nie chce mi się Pani tłumaczyć, że nie obchodzę świąt. Bo tak, trzeba to od razu wytłumaczyć, mało kto przyjmuje to tak po prostu. Ja dziś świętuję po swojemu, to będzie mój świąteczny, wyczekany, wymarzony czas. Marzę o tym, że skończę pracę, kupię te baterie i pójdę do domu. Noc przed wigilią kojarzy mi się z gotowaniem do późna, tak było u mnie w rodzinie. Ja też wczoraj gotowałam, choć nie piekłam rohlików orzechowych, ulubionych mojej babci i specjału mojego regionu. Dziś przyjdę do domu, skończę selerybę po grecku i zobaczę jak się przegryzł barszcz z sekretnym dodatkiem od mojej przyjaciółki Łucji. Potem zapalę lampki - bo lubię ich światło - włączę muzyczkę i obłożę się książkami, wyłączę telefon i nie odbiorę go dziś ani razu. Otworzę tylko w nocy drzwi, kiedy zadzwoni domofon. I to będzie moja wymarzona wigilia, moje święto. 

Ale tak będziesz sama? Dziwią się, kiedy o tym opowiadam. I nie będzie Ci smutno? Nie chcą wierzyć. Mam do Was prośbę na te święta. Pozwólcie swoim bliskim być sobą. Nie zmuszajcie ich do swojej wizji świąt, do tego co trzeba. Jeśli ktoś chce drzemkę - niech się zdrzemnie. Jeśli ktoś nie lubi krawata - nie każcie mu go ubierać. Pozwólcie na zadumę i na smutek też, nie zmuszajcie wszystkich do bycia radosnym jak Christmasowe Pieśniczki. Popłakać w gronie bliskich to też ważna rzecz, to też łączy. A poza tym bądźcie radośni, swoją własną wewnętrzną radością! Tylu znajomych mówi: w sumie to fajnie masz, ja tak nie lubię tych świąt, są takie sztuczne. Przykre to, ale tak, ja też tak myślę o tym czasie i mojej rodzinie, o sztucznych uśmiechach i pouczeniach do swojej wizji świata. I z tego właśnie rezygnuję, wybieram bycie sobą i swój czas. To naprawdę fajne święta, odczarujmy je. Niech będą znów nasze i pozytywne. Tak, będę sama i to jest moje święto, mój spokój. A potem będzie ze mną ktoś mi bliski i to też będzie wyjątkowe. Nie gniewajcie się, ale nie dzwońcie dziś do mnie, nie jest mi smutno i źle, to po prostu czas dla mnie. 

Zróbcie coś wyjątkowego, nie wiem co to dla Was może być. Spróbujcie dziś poczuć stan głodu, poczekajcie aż zaburczy w brzuchu, jedzenie będzie jeszcze przyjemniejsze! Wyłączcie telewizor, jeśli na co dzień leci non stop, porozmawiajcie. Idźcie na spacer - jeśli nie chodzicie, "tak dawno nie byłam w centrum". Zobaczcie hobbita i wypunktujcie Jacksona.  Powiedzcie coś miłego, czego zwykle nie mówicie. Jeśli nie lubicie kolęd - posłuchajcie jazzu. Albo takiej miłej muzyki, którą dziś nakarmiła mnie siostra, słucham tego utworu w kółko. W rodzinie mojej przyjaciółki wprowadzili łamanie się chlebem i winem na początku wigilii. Zróbcie coś swojego, uchylcie rodzinie rąbka siebie. 

Dobrych Świąt dla tych, którzy je obchodzą, fajnego czasu dla tych, którzy nie chcą obchodzić albo obchodzą inne, Szczodre Gody które już były, prawosławne święta, które dopiero będą. Bądźcie sobą! 

A tu jeszcze coś dla Was, coś co ja lubię, śpiewa Pan Stanisław Fijałkowski, śliczna tradycyjna pieśń Panie Boże mój, jam jest wołek Twój. Bo tradycyjne śpiewanie, choinkowo-piernikowe zapaszki, wilczomlecze i ciepłe światło to jest to, co w tym okresie roku bardzo lubię!

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Okołoświątecznie

Kilka zdarzeń z tego weekendu, okołoświątecznego. Pojechałam do miasteczka, w którym przy Kościele Ewangelickim bardzo wieje, wręcz łeb urywa. Znam to wietrzne wzgórze, wcale mnie to nie dziwi, że próbuje mnie tam zdmuchnąć. Udało mi się w ciągu niecałych 24 h spotkać kilku ważnych dla mnie ludzi, mogę co jakiś czas się dowiedzieć co u nich, zobaczyć jak urosła córcia i jak świeci choinka, poznać nowego psiego partnera, zobaczyć poKaraibską opaleniznę. To ważne, nawet jeśli raz, na jakiś czas. 

Wyrwane z kontekstu, zasłyszane kiedy maszeruję ulicą i widzę trójkę ludzi, może nie żuli, ale tacy raczej... zaniedbani. Stoją na trotuarze (podpowiadam: chodniku) i rozmawiają. 
- Ale! Ten? Ten co to z Tobą sprzontoł?
- Ja, ten! Jo ci mówie, on już sztyry razy był na Dip Parplach!

Uśmiecham się, nigdy nie wiadomo, co nas kręci, co nas podnieca. Potem friendy pokazują mi, gdzie w tym roku utknął Św. Mikołaj. Jest w miasteczku taki bar kategorii Z, nazywa się cudownie: Bar Kurczak! Jest tam odkąd pamiętam. No i jeśli nie dotarł do Was prezent, to dlatego że... Mikołaj w tym roku zachlał w Kurczaku. Foto (przypadkiem!) Rafała Solińskiego: 


Potem dostaję prezent, a w nim oprócz sedna dostaję - tofifi! Fajnie, cieszę się! Ale myślę sobie, jak co dobre przychodzi, trzeba puścić to dalej i tak dobra karma wróci. Tak więc dorzucam tofifi do prezentu dla Mag. Wiem, że lubi słodkie. Cieszy się, fajnie! Następnego dnia jadę dalej, kolejne spotkanie, otwieram prezent a tam... tofifi! A nie mówiłam, że dobra karma wraca? 

Sednem prezentu jest książka. To klasyka literatury podróżniczej - mówi Monika. Wierzę jej, zaczynam już w pociągu. I po przeczytaniu dwóch stron mam ochotę rzucić wszystko, spakować plecak i ruszyć na koniec świata, głębokie sensualne pisanie, obserwacja świata i stanu bycia w drodze. Cieszę się, uwielbiam takie książki... ale strasznie mącą mi w głowie i w sercu. W dodatku on znów opisuje Bałkany, Belgrad. Dopiero co w piątek byliśmy u znajomych i oglądaliśmy zdjęcia z Bałkan. Zaczął się znów ciąg znaków, który wskazuje mi jeden kierunek... afirmuję drogę na południe na Nowy Rok. 

A późno wieczorem zdaję sobie sprawę, że pewna obecność wpływa na mnie odprężająco, dobrze. Wtulam się, zaciskam palce na materiale, i powoli pękają mi lody po trudnej wizycie, po czarnych myślach, po bólu brzucha. Przegadujemy jakieś moje podgryzające mnie zgryzoty, takie niby niegroźne, z tępymi zębami, które gdzieś tam mnie nimi memłają. Robi się dobrze. Czy jeśli jest dobrze, to źle powiedzieć na głos: jest mi dobrze? Moim zdaniem nie, więc mówię. Może też kiedyś usłyszę to, nie w rewanżu, tak po prostu. Może kiedyś te słowa poczują się bezpieczne i potrzebne, wymruczą się i zwiną się w kłębek na poduszce przy głowie. 


Wybaczcie to senne zakończenie, straszna dziś szaro-senność wisi na niebie. Chrrr.... 
Kupię dziś gwiazdę, Wilczomlecz świecący czerwienią przeciwko szarości. Wiecie, że on potrzebuje specjalnego cyklu światła, żeby część liści zmieniła kolor i że bardzo trudno ją nakłonić do "zakwitnięcia" przykwiatków po raz drugi? Taka tam, ciekawostka. I portret Wilczomlecza z bardzo-dawno-temu. 

wtorek, 16 grudnia 2014

Proszona Herbatka u Mamy Moominka

Drogie dzieci i inne skrzaty i owady, trolle i zębole! Dziekuję każdemu z osobna i Wam wszystkim razem, droga gromadko! W sobotę Czerwony Kapturek mi powiedziała: ale masz popieprzonych znajomych. 
I ja właśnie za to Was wszystkich U-WIEL-BIAM, za to właśnie (Kapturkę oczywiście również!)! Za to pozytywne zakręcenie! 
Za to, że mogę się zjeść pizzę z Żółwiem Ninja Danutello, spróbować ciasta bananowego Smurfetki i posłuchać jak Sinobrody gra na cyji! 
Duży pokój tradycyjnie opanowało plemię Kalamburów, kuchnia jak to kuchnia prawie pękła w szwach od pysznego żarełka i hektolitra alko (czemuście tego nie wypili?! w alkoholizm popadnę!) 
Dziękuję Wam ogromnie za to wejście z przytupem w trzecią dziesiątkę! 

Odnotowano następujących podejrzanych o szaleństwo:

Zielona wróżka absyntuszka (podobno Dzwoneczek, ale...), Maja w dwóch osobach i Gucio, Sindbad (albo inny pirat), Muchomorek (wciąga) Żwirek, Szalony Kapelusznik, Karamba & Karamba (serio myślałam na początku że to jedna osoba aż się kapnęłam że dwie hehe, dziewczyny, byłyście świetne!), Tancerka i Ołowiany Żołnierzyk, Kapturki dwa, jeden Gajowy (ten to ma dobrze) i Babciowilk (na zdjęciu resztki babciu), Skrzaty z małym skrzatem, Sinobrody z Żoną, Max (z tam gdzie mieszkają dzikie stwory), Kaonashi (z Spirited Away), Bob Budowniczy z Laską Martą, Biedronka, Żółw Ninja Danutello z pitcą, Smerf Maruda i Smerfetka (ale nie w parze, bo smerf miał pociąg do żółwicy), My Little Pony, Zła wiedźma i Bobek, Czarownica, Kot w Butach i najmłodszy syn młynarza (dobrze mówię?), dwie dziewczynki z zapałkami (o ile miały zapałki gdzieś), Cruella DeMon (bez dalmatyńczyka) i Wasza Mama ( i Muminka) <zgubiłam kogoś??>

Do pooglądania: 
1. Foty foteczki fotunie (autor zbiorowy)
2. Foty Agni ( i jeszcze kogoś)

Papapappapapapa mmamamamaamma! Muminkomama się cieszy radością i życiem! Jupiii! 

poniedziałek, 15 grudnia 2014

A głowa na wyspie

No i stało się, pokazałyśmy, opowiedziałyśmy, przyszliście tłumnie! Na szczęście nie robiłyśmy przerwy, nie mieliście jak uciec, wytrzymaliście do końca ogromu zdjęć, uff! Dziękuję bardzo, że byliście z nami! Z wszelkich stron, celowo albo przypadkiem, z południa czy wschodu, z daleka i bliska! Fajnie było Wam to pokazać, choć wiecie że... musicie to po prostu zobaczyć sami! 
Dziękujemy za wysłuchanie Agni & Łu Iceland Trip Story! Antykwariatowi/księgarni & Winiarni CHP za przygarnięcie, Ewie za ekran (i Domelowi, i Leszkowi), Pierrowi za rzutnik!

I ode mnie dla Agni specialnie za cudną niespodziankę, którą możecie obejrzeć tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=LcpvEwyLKA0
Popłakane dopiero w domu, heh! Ze szczęscia, rzecz jasna!

Miss u Island! Thank You Friendsy!
(foto: Mario)

sobota, 13 grudnia 2014

Trzicatka

Dziś nie zamordował poranka żaden budzik. Wstałam rano leniwie, radośnie i przytulnie (no, może odrobinę coś mnie w biodrze strzykało... już ten wiek, heh). Uwielbiam to powolne wstawanie i wracanie do łóżka i znów wstawanie i jeszcze raz. Co prawda fryzjer z dołu obudził nas głośnym Bajmem i darciem się, ale to nic, bo jednocześnie z dobiegającą z dołu muzyką przez rolety zerknęło słońce. Słońce!!! Zapach kawy i śniadanie na słodko. Szlafrok i wełniane skarpety, domowy dizajn chłodnych pomieszczeń i to (a może mimo to) swobodne - się czucie... dobre uczucie. Żegnamy się w słońcu, wymieniamy uśmiechy. A potem idę przez słoneczne miasto i uśmiech nie schodzi mi z twarzy, dzielę się nim z panią w sklepie (która musiała jeść kaszę jaglaną jak była mała) i z przechodniami, ludziom jakoś łatwiej się uśmiecha w słońcu. Doczłapuję do domu i zamykam się w kuchni, sączę buraka z jabłkiem dopiero co ściśniętego, specjalnie dla mnie, dla zdrowia. Pichcę, czekam na Agni, przeglądam zdjęcia z Islandii po raz nty. Bo to już jutro! Chciałabym poczytać, ale nie starcza mi na to ani chwili, więc nowa pachnąca książką leży na stoliku i kusi. 

I jeszcze coś. Ludziki, ja po prostu zatonęłam dziś. W Waszych słowach i dobrych myślach! Jeszcze nigdy nie zalała mnie taka ilość smsów, wiadomości, życzeń na tablicy, życzeń wszelkich, telefon dzwonił do mnie non-stop, przepraszam tych kilka osób, których telefonu nie odebrałam! Jesteście wspaniali wszyscy, dziękuję za obecność, pamięć i za wszystkie dobre życzenia, niech się spełnią! Jeśli się spełnią będę po prostu bardzo szczęśliwą trzydziestolatką. A właściwie przecież... jestem! 

czwartek, 11 grudnia 2014

Everything happens for a reason


Oczywiście ze zmrużeniem oczka! 

Przejmujesz się? Zapytał ostatnio. Ale czym? 
To przecież tylko kolejna cyferka. Pamiętacie jak mieliście naście lat i wydawało Wam się, że dwudziestoparoletni człowiek jest już stary i ustatkowany? Uff, na szczęście to nieprawda! W dodatku wszystkie mądre głowy mówią, że życie zaczyna się dopiero jak trójka z przodu. Serio? No to zacieram łapki i czekam, życiu, ale... jak jeszcze przyśpieszysz to umra. UMRA. 
A tak serio serio to umra od ilości słodyczy, którymi wczoraj nafaszerowałyśmy się z Danką u Pana Piotra. Umraaaaa. 
29: Cause life is good...
31: ...over.

środa, 10 grudnia 2014

Halda fingurna yfir!

Tak to czasem jest, że się dużo weźmie na głowę, a potem próbuje ogarnąć. Bynajmniej nie chodzi tu o kociokwik świąteczny, bo ten mnie nie dotyczy, dzięki... hm, bogom nie pasuje, może gwiazdom i rozgwiazdom. Są też czasem takie dni jak wczoraj, kiedy się usiłuje sprzątaniem zabić natręctwo myśli. Słuchajcie, uprałam zasłonki kuchenne. Źle ze mną. I kiedy wczoraj skończyłam szorować wannę o godzinie 23:40 i nadal nic to nie dało w dziedzinie emocji... no cóż. 

Nie wiem dlaczego, z wiekiem (moim, nie XXI) coraz bardziej się obawiam wystąpień publicznych, zżera mnie stres. Kiedyś tak nie było, teraz ściska mi się gardło i drżą mi ręce. Robię to mimo to, bo trzeba siebie opanowywać, ale dużo mnie to kosztuje. Dziwi mnie to, dziwią mnie te reakcje mojego organizmu. Obserwuję, notuję, walczę. 

Kiedy mi naprawdę źle wracam tam, na księżyc na wyspie. Wiem, że tam teraz śnieg i wulkaniczny pył. Ciemno (ale zorze!). Ale stoję tam, na tym czarnym pustkowiu, przewiewa mnie wiatr. Za mną stoi zielony samochód, to symbol tych, którzy są mi bliscy i są blisko - a jednak za szybą, nie mogą dotknąć moich emocji, nie mogą być ze mną w środku mnie. 

Może nie o tym, ale o innych doświadczeniach NASZEJ wyspy opowiemy już w sobotę. Czekam na to, jaram się. Obawiam się, denerwuję. Wybieram zdjęcia, odświeżam nazwy, które szybko uleciały z głowicy. Szukam w sobie tamtego spokoju. Apeluję do wszystkich Trodli i Hidden Ludzików - trzymajcie kciuki! Halda fingurna yfir! W sobotę o 15:00 należy je trzymać. Dla tych co nie będą, a tu zerkną - kilka wisienek z torciku. 
May the Island be with us!

<chora na przestrzeń>

wtorek, 2 grudnia 2014

Pieśni Ukrainy

Znów się opuszczam w pisaniu, wybaczcie. "Jezus Maria nie ogarniam" jak śpiewa Maria Awaria Peszek. A tyle mam myśli do wypisania! Po ostatnim weekendzie muszę, inaczej się uduszę. Muszę o muzyce. O ukraińskich pieśniach, tych najbliższych mojemu serduchu, rzewnych, wielogłosowych, pięknych.

Ale od początku, bo początek jest w październiku w Lublinie, na festiwalu Najstarsze Pieśni Europy. Tam był benefis grupy Drewo, zespołu ukraińskiego, do którego wzdycham, który uwielbiam, który marzyłam usłyszeć na żywo. A tu benefis, osoby, które już nieczęsto na scenie, kilka pokoleń razem, pionierzy odzyskiwania pieśni tradycyjnej. I kiedy Olena Sewczuk zaczęła: Oj u poli drewo... to poziom ciarek mnie przerósł, po usłyszeniu tego na żywo mogłam już umierać szczęśliwa. To było jedno z tych przeżyć muzycznych do odhaczenia na mojej liście muzycznej: usłyszeć koniecznie przed śmiercią (nooo, kilka mam już zrealizowanych!). 

 

O dwóch dolnych zdjęciach (tak, używam nieprofesjonalnego słowa: zdjęcie, nie: fotografia, bo uważam, że doskonale oddaje to, że się "zdejmuje" moment, a zresztą prof to te foty nie są). Najpierw o tym ostatnim. Widzicie tych młodziaków, te dzieciaki? Są z Przemyśla, są z rodzin ukraińskich, śpiewa się u nich w domu, dla nich śpiew biały to po prostu część życia. I wiecie co? Jak ta szesnastolatka wyszła i zrobiła zaśpiew... to ja a) zakochałam się w nich b) pomyślałam, że już nigdy na scenę nie wyjdę. No po prostu... polecam posłuchać. Ansambl Krajka. Jak tak śpiewają za młodu, to co będzie później...?

Na drugim zdjęciu widać "znudzoną młodzież" czyli młodsze pokolenie Drewa, które słucha pieśni wykonywanej przez starsze pokolenie. Taki mi się złapał, dobry moment do "zdjęcia". Trzeci od lewej siedzi sobie Jura Pastuszenko. I wtedy jeszcze nie wiedziałam, że w niedługim czasie wyląduję z nim na warsztatach pieśni ukraińskich. Jurę i Zuzię mogliście słyszeć w radiowej Dwójce na koncercie kolęd (część trzecia, 13:37). Mocne, piękne głosy. 

Dopiero co spędziłam z nimi dwa dni. Dwa dni bardzo intensywnej pracy - głosem to jedno, ale nie sądziłam, ze mój umysł jest w stanie w takim tempie przyjmować informacje i zapamiętywać melodie! Łykaliśmy te pieśni za pomocą jego technik, jedną zaśpiewaliśmy w SIEDMIU wariantach i głosach! Zwracał uwagę na wszystkie niuanse, na wymowę niełatwych dla nas ukraińskich spółgłosek i samogłosek "pomiędzy", na oddech, na tempo, na brzmienie, na rytmikę... no naprawdę, to było super-intensywne czternaście godzin śpiewu. Choć czasem długo szukałam drogi do swojego głosu na te wysokie zapiewy, w końcu jakoś się znajdowała. Jura wie, co robi. Świetny nauczyciel, a do tego oboje to bardzo sympatyczne osoby! Nina mówi, że nadrobiliśmy trzy lata pracy w polu w normalnym, tradycyjnym trybie nauki pieśni, hehe.  Ekipa warsztatowa też oczywiście była świetna, bo konkretne tematy przyciągają konkretnych ludzi... no żyć nie umierać. A konkretnie to: śpiewać! 

Jeśli macie jeszcze ochotę - posłuchajcie pieśni Katiuszeczka - duszeczka, cudowna, chwytająca za serducho. Z nauki warsztatowej. Oj cudna, cziudesna. Duszuszczypatielna. Żyłochlast, jak to nazywam, heh. 

sobota, 22 listopada 2014

Pożegnanie jesieni

Dziś już czuć zimę w powietrzu, żegnam jesień, którą mimo jej pasm smutku, tak naprawdę - uwielbiam. Zgasłe szarości, na których tle jeszcze wyraźniej widać odcienie złota i krople czerwieni. 
Odchodziła tym razem statecznie i powoli, zanim zniknęła obejrzała się jeszcze przez ramię, strzepnęła miękkim ruchem pajęczynę z płaszcza. I mrugnęła do mnie mignięciem migawki.



poniedziałek, 17 listopada 2014

Serce w słoiku


Ostatnio moi znajomi mogli śledzić cykl moich wpisów (na twarzoksiążce), pod wiele mówiącym tytułem: z pamiętnika bezmięśniaka. Było tam o rodzinie, która od dziesięciu lat nie rozumie, że nie zjem rosołku, było o uporczywym wpieraniu mi w różnych miejscach, że ryba to nie jest mięso (uważam, że wywodzi się to z tradycji postnej, gdzie w posty można było jeść zwierzęta wodne, ale to teoria tylko, i nadal uporczywie twierdzę, że nie jem bobra). O poszukiwaniu czegoś do zjedzenia w Chorzowie (znaleziona zupa z dyni mmm ale nie było łatwo) albo w Rybniku (tosty!), o żywieniu się frytkami w nadmiarze nawet nie mówiłam. I o ruskich jak nie polanych z góry, to ze skwarkami ukrytymi w środku - też nie. I znów nie raz usłyszałam: ale to co Ty właściwie jesz? Oprócz tego, że właściwie wszystko, oprócz tego jednego składnika, o którym mówimy, to jem oczywiście kasze, warzywa, owoce, strączki, ryże, słodycze, pieczywo, itp itd czyli to, co Wy. Wiadomo też, że w zimie jest trudniej, bo zielenina albo mdła, albo zza gramanicy, albo blada i słońcem niedożywiona, tak jak i my. 

I tutaj dochodzę do sedna tego wpisu. W zimie jem słoiki. Oczywiście najchętniej te domoróbne, ale też sama nie mam jakiejś specjalnej chęci i umiejętności, żeby je tworzyć. Sednem jest to, że wczoraj spojrzałam na mój uginający się od szkła parapet. A potem nastał poniedziałek jakiś taki marny... i chciałam napisać dziś coś pozytywnego, w ten ponury, listopadowy czas. 

I chciałam PODZIĘKOWAĆ wszystkim moim cudnym znajomym, DZIĘKUJĘ WAM BARDZO! Bo mój parapet ugina się dzięki Wam i dzięki Wam zima będzie smaczniejsza, fajniejsza i zdrowsza!

Uwaga, teraz będzie litania! Bo czego tu nie ma! No, to oto za co Was kocham moi mili: 

Dorotę za spontaniczne buraczki, Iwonę i Michała za różne papryki, za ogórki, za inne inności i za ten śliczny przywieziony mi worek ryżu basmati, Dorotę moją Sis i jej mamę za cały transport pikli (o boshe!), Agni za to, że jej się chciało samej zamieszać dla mnie zaatarową przyprawę z zastępników własnych, Olę (i nawet jej dziadka) za brzoskwinki (dalej mam jeden słoik Olcia!), Łucję - Lucynę za bzówkę, nutellę z powideł, soki z aronii, miód z mniszka, dżem z dyni, dynię (tę już zjedzoną, pyszne leczo z niej było mmmmm, nać selera i milion innych pyszności, moją cioteczkę Milkę za paprykę i buraczki według rodowego przepisu, Michała za powidła śliwkowe, mleko kokosowe i dyńki, i jabłka, i insze inszości z działki też, mojej rosołowej rodzince za jabłka, orzechy włoskie i kiszoną kapuchę, deptaną prawdziwie, tak jak trzeba. Posiekajcie mnie, za nic nie pamiętam, kto mi dał ogromny słój śliwek w syropie, ale kocham go/tę osobę też. Jeszcze mi się przyda! I Dagmarze za prawdziwy liść laurowy, jest niesamowity! I jeszcze Gosi, której nie mam w słoiku, ale często częstuje mnie czymś wege-pysznym do jedzenia! I wszystkim, którzy podrzucają  mi jak nie słoiki, to fajne przepisy na jedzenie (Gabi, Agni, Iwona!). I jeszcze dzięki dla Oli, dzięki której jest w Gliwicach Kiermasz Żywności Naturalnej i Ekologicznej, który daje mi też dużo smaczności i radości! 


To Wy pomagacie przetrwać zimę takiemu bezmięśniakowi jak ja!
Wybaczcie, jeśli kogoś pominęłam! 
DZIĘKUJĘ jeszcze raz, moje Wy pozytywne witaminy! 

niedziela, 16 listopada 2014

Niski sercu bliski

Dzień z mgły

Kilka dni deptania po górach. Doskonale! Katar schowałam do kieszeni i hajda! No, może nie taka aż hajda, bo jak zwykle perypetie poranne... potem ogrom drogi w autobusie pachnącym... niepachnącym. W ogóle i ani trochę. Wreszcie osiągamy Gorlice, wrzucamy coś na ząb (jedliście kiedyś szpinak z pieczarkami ale bez czosnku i przypraw...? Cóż, nie polecam) i... no tak, wydostać się z miasta. Sennego, dziwnie pustego miasta. Najpierw zaczynamy z buta. Potem łapiemy stopa. Stoimy na zakręcie i mówimy w którymś momencie do siebie: jak nie ten, to idziemy. I tak, to ten, zatrzymuje się, wsiadamy! Kobieta ma specyficzny akcent, takiego nie znam w ogóle. Ani góralski, ani wschodni, piękny, dukielski. Wysadzają nas z lekko zdziwionymi minami na progu lasu i mgły. Jest 16:00, ruszamy na szlak. A właściwie w szarość i mgłę. Chodziliście kiedyś po lesie tak, że NIC nie widać? Widać tylko kropkę światła drugiej osoby. I mgłę. Kilka razy oglądamy drzewa z każdej strony. Odkrywamy, jak łatwo stracić orientację, skąd się przyszło, potem już jedna stoi pod drzewem, a druga szuka drogi dalej. Ale nie, nie boję się, z takim kompanem się nie boję niczego. Śmiejemy się, że jakby nam przyszło zakopać się w liściach, to nalewka w plecaku jest, przeżyjemy. Kiedy płoszymy jakieś zwierzę, które ucieka w panice przez las z trzaskiem gałęzi, mocniej biją nam serca. I wiem, że nic się nie stanie, jestem tego pewna, zupełnie nie nerwowa. Powoli do przodu. Potem wleczemy się przez wieś i rozmawiamy o tym, że bardziej boimy się złych ludzi i złych psów niż tego, co czai się we mgle. I na koniec tego cudnego dnia wpadamy w objęcia Jadzi, która sadza nas w ciepłej kuchni, karmi pierogami i dyskutuje z Andrzejem o istocie świata i człowieka. Też podejmujemy tą rękawicę dyskusji, noc sprzyja rozmowom, w tle jakaś grupa to śpiewa, to znów odmawia różaniec. Potem zasypiamy spokojnie, mgła została za oknem i zagląda przez szyby. 


Dzień z błota 

Wyłazimy z bacówki i rozjeżdżamy się na błocku. Pełzniemy, ślizgamy się, próbujemy omijać,  w końcu olewamy omijanie. Deptamy cały dzień, las jest dość montonny, buki już zrzuciły rude liście, szeleszczenie i nagie stalowe pnie. Prawie pusty szlak, tylko ślimaki z kosmosu. Pod koniec dnia nagroda - spotykamy Puszczyka Uralskiego!!! Najpierw miga nam między drzewami, a potem siada dokładnie nad naszą ścieżką, kilka kroków od nas. Zamieramy. Siedzi w słońcu na gałęzi, ogromny i piękny. (Wygląda tak). Trzasnęłam gałązką i zerwał się do lotu, rozpiętość skrzydeł prawie taka, jak moich ramion (może mieć do półtora metra), duch lasu, jego kolor piór zapowiada zimę. Piękny. Wieczorem znów machamy na stopa i dwie miłe dziewczyny z dwoma miłymi psami zmieniają nam plany, podwożąc bezinteresownie tam, gdzie chcemy być dopiero jutro. Znów zaskakuje mnie, ile można się o kimś dowiedzieć w 10 minut rozmowy... to takie miłe! Ruszamy w noc, przechodzimy przez rzekę, już z daleka widać ognisko. A potem już śmiechy, głosy, wiśniówki krążące wokół i dym, co się nie chce odczepić i siedzenie przy ognisku, i przyjazne spotkania. Znów widzę się z Joasią, którą w tym miejscu poznałam, czas zatacza koło w chatce w Nieznajowej. Wiele nam się udało spotkań w tym roku, jak to czasem dziwne miejsca potrafią połączyć ludzi! Zawsze myślałąm, że takie miejsca z założenia są przyjazne dla człowieka, okazuje się, że "maleńkości" wychodzą z ludzi wszędzie, to akurat jest smutne... podziały i niechęci, nawet w takim zapomnianym przez bogów miejscu. Kiedy procenty mnie zwyciężają przytulam się do ogromniastego psa i odpływam w niebyt. Pies nie protestuje. 


Dzień słońca 

Rano obserwuję jak psie dzieci (z 40 kg każdy) przychodzą się poczulić do rodziców, do łóżka. Świetna scenka, naprawdę, jak dzieciaki, a rodzice przytulają, posuwają się i drapią za uszkiem próbując jeszcze dospać. Kiedy wreszcie wstaję jemy leniwe śniadanie, w piecu trzaska ogień. Psy ganiają, Jacek namawia na spacer. Nie możemy usiedzieć, decydujemy się ruszać dalej. Idziemy wszyscy spacerkiem najpiękniejszym szlakiem z Nieznajowej do Wołowca. Przeskakujemy przez rzekę, zachwycam się drzewami. Tylko w takich miejscach nieprzycinane drzewa prezentują cały kształt swojej korony, obrastają mchem. Między nimi co chwila krzyż albo kapliczka, pozostałości po wsi, której już nie ma. Grzeje nas jesienne słońce, a psi nos Jacka prowadzi nas na cudne manowce. Potem żegnamy się przy szlabanie i ruszamy dalej. Znaki czasu, w Wołowcu rozsypany krzyż, który kiedyś fotografowałam. Dalej dziki szlak do Banicy (a jednak koszmarnie rozjeżdżony przez zrywkę drewna), ścigamy się ze słońcem, żeby zdążyć przed zmrokiem. Przed Banicą jest taka łąka Czarnego Bociana, najpięknieksza! Stoją na niej ule, widać góry i tą zgasłą zieleń trawy, drewniany domek w oddali. Przestrzeń, mój duch odpoczywa. Gościniec Banica karmi nas, ale nie wpuszcza za próg, są tam warsztaty pisarskie, natchnieniu nie można przeszkadzać, takie ubłocone potwory z drogi na pewno mogą zaszkodzić natchnieniu. Ruszamy dalej, robi się zimno więc łapiemy stopa. Mam taki magiczny odblask na rękę, który sprawia, że kierowcy zatrzymują się z piskiem opon! Co na nas niezwykłe, już o 18 jesteśmy na Magurze M. i wsuwamy z kotami kolację. Nie udało nam się być w Ciechani na cmentarzu, który pierwszy raz od nastu lat był otwarty przez kilka dni. Za rok się uda! 


Powroty 

Zrywamy się jakoś zbyt rano, znów mgła kotłuje się na progu. Smutny pies pod lasem, z pustą blaszaną miską przy sobie. Dręczy nas później cały dzień spotkanie z nim... Jeżeli ktoś go tam na tej przełęczy wyrzucił, to niech to do diaska niego wróci i go dręczy. Zabierają nas z przełęczy ludzie, którzy właśnie zebrali sobie rydze na śniadanko. Zjeżdżamy z góry i już żałujemy powracania, na dole jest takie piękne słońce i kolory. Wypijamy dziwną kawę w Nowym Sączu i niestety nieodwołalnie oddalamy się od Niskiego. Samochody mnie drażnią, wpadam w moim mieście na jakiś marsz, który krzyczy agresywnie: jedna Polska! Ale która jedna? Moja jedna jest tam, na złoto-rudych drzewach i tej polanie pod Banicą. W Nieznajowej i na mglistym szlaku. Chcę wracać, jest mi smutno. Leżę pod kocem i myślę, że chciałabym, żeby teraz ktoś był i przytulił. I wiecie co... czasem życzenia naprawdę się spełniają.