Co tu znajdziesz

czwartek, 26 lutego 2015

Kruczy kamień


Jeżeli myśleliście, że nasza Island Trip się skończyła i już nie myślę o tym kawałku świata - błąd. Myślę, wracam, szperam, sentymentalnie zerkam, mam w głowie jak wykrzyknik. Sięgam też wciąż po muzykę, ale dziś muzyka będzie tylko środkiem, do ekspresji ich innej wkrętki, hysia. Któremu ja w ogóle się nie dziwię, jest dla mnie zrozumiały. Roślinność na Islandii nie jest obfita, drewna praktycznie nie ma, za to są tam przeróżne, niesamowite formy skalne, skały i kamienie. Oczywiście pochodzenia wulkanicznego, jak się od razu domyśliliście, bo kto nie zna Bartharbungi, Eyafjallajoukutla, Katli i Hekli i innych, które mimo że Islandia taka mała i gdzieś z boczku mapy Europy - co jakiś czas pomrukują i grożą, i zwracają uwagę wszystkich na siebie.


Zachwycały nas tam kamienie i skały, ich kolory i kształty i dziwne formy. Kamyki w koszyczku, kamienna kolekcja poukładana na stoliku, ewidentnie lubią te swoje kamerdolce. Zresztą, kto nie lubił znaleźć ładnego kamyka, jak był mały? Ja zawsze znad morza przywoziłam cały słoik i byłam bardzo zawiedziona, gdy po wysuszeniu traciły swoje kolory. Zresztą, nie myślcie sobie, z Islandii też przywiozłam... Zielony z drogi do Hof, czarny z plaży w Vik, pumeksowy z plaży w Reykjaviku, żółty z siarkowych pól Hverendi. Chyba największe wrażenie zrobił na mnie widok księżycowego pola wulkanicznego na północy oraz pola, które powstało po wybuchu wulkanu Laki i zalało spory obszar na południu wyspy, a teraz obrosły go cudne, kosmiczne, zielone porosty. Ten wybuch to była niesamowita katastrofa na Islandii, a był on w 1783/4! Zobaczcie jak wolno się regeneruje taki obszar... 

foto: Artur, dzierganie: Ewa, zerknijcie na: kuacja.blogspot.com, jeśli chcecie więcej! 

Jedną noc spędziłyśmy w małym miasteczku na wschodnim koniuszku Islandii. Tuż przy kupie kamyków, na które ktoś nakleił... Oczy. Pilnowały nas w nocy. Ja się też nie dziwię ich opowieściom o ukrytym ludku i trollach, a wiadomo, że trolle to związane ze skałami stworzenia. Wcale bym się nie zdziwiła, jakby połowa głazów dookoła była drzemiącymi trollami. Znane są trollice, które próbowały odłamać kawałek Islandii, ale zaskoczył je świt i skamieniały stojąc w wodzie. Ich świat jest kamienny, nie drewniany. Do tego jeszcze duża cześć tych skał dymi, pluje wodą, śmierdzi i ewidentnie - żyje. Wiele czytałam o "nudnym krajobrazie kamiennym", tymczasem Agni trafiła w sedno pisząc: widzisz tylko te kamienie i nagle rozumiesz, że nie potrzebujesz widzieć nic więcej. Foti: Agni &Łu


Szperam też w Islandzkiej muzyce, pewne treści odkrywam na nowo, coś rozumiem już lepiej, niż wcześniej. Ostatnio A pyta mnie: jak był kruk po islandzku? Tak się tym jarałaś. No, nie pamiętam, damit. Sprawdzam poźniej, wujek gogel mówi, że krákan, krákan sigur krá, krá, krá. Nie, nie, to nie to słowo. Szperactwo wreszcie pokonuje moją amnezję: hrafn. Od razu otwiera mi się klapka, z utworem Sigur Rosa, Hrafntinna. Kruczy Kamień, a inaczej... obsydian. Czarny, nieprzezroczysty kamień z samego serca lawy, nie pierwszy raz się przewija przez moje żyćko, zresztą mam go dwa kroki od łóżka. I jaka piękna dla niego krucza nazwa. Cała ta płyta Sigur Rosa jest inna niż jego płyty wcześniej, ciężka, krąży wokół lawy, ciężkości ziemi, wulkanów i lodowców (Isjaki) i kamieni. Obsydian. Obsesja ziemi.


* Niebo płonie * Ogień i siarka wylewają się zewsząd * Skamieniałe serca stają się zimniejsze * Ciemność spowija ziemię * Chmury szarej wieży znajdują się nade mną * Czarny jak smoła diabeł gasi wszystko * Przełamując promień światła * Obsydian

I wisienka na torcie, inna Islandzka płyta, która kręci się wokół... kamieni! Domyślilibyście się? Kręci się, błyska i migocze. Nie no, trochę przesadzam, jest o przestrzeni kosmicznej, przestrzeni natury i przestrzeni biologicznej naszego organizmu, o życiu które tętni w rożnych formach. Nie po raz pierwszy mam wrażenie, że dźwięki islandzkiej muzyki albo wynurzają się z wnętrza, albo unoszą się zawieszone w przestrzeni, pomiędzy skałami a niebem. 


* Underneath our feet * Crystals grow like plants * Listen how they grow * I'm blinded by the lights * Listen how they grow * In the core of the Earth * Listen how they grow * (Biophilia)

wtorek, 24 lutego 2015

Pętle i meandry umysłu

Bardzo lubię spontaniczne wypady "za miasto", nagłe spotkania z "bandą świrów" czyli ciekawymi ludźmi, których się widzi pierwszy (no góra drugi) raz na oczy, a spędza z nimi cały dzień gotując w wielkiej kuchni, pogadując, truchtając na grzbiecie konika, pijąc trunki i tańcząc do rańca wygibasy przy kanadyjskim piecu. I paląc ognisko, przy którym rozmawia się o tym, jak przełamywać fale na Spitzbergenie, jak pozytywni ludzie są w Ugandzie, o problemach świata i o ... filozofii! Lubię też czas, kiedy z WS jest po prostu dobrze, bo ostatnio musieliśmy sobie sporo powyjaśniać, a teraz czule, przytulnie, ciepło. Odtajanie, zejście napięcia z barków. Zaczęłam wreszcie chodzić na jogę, co mnie bardzo cieszy i odpręża, Ania zapytała mnie ostatnio: nie chcesz czy nie umiesz rozluźnić szyi? Poniżej bonanza i joga z Lulkiem (foti made by Danka i Kostek)! Tadaaaa! Wiosnaaa! Leszczyna ma już ślicznozielone ciciki! Wspaniały czas. 


Tam, w tym fajnym multikulti miejscu po raz kolejny stwierdzam, że bardzo ciężko rozmawia mi się z ludźmi, którzy mają swoją jedyną rację, wszystko wiedzą lepiej - to jeszcze nie jest najgorsze. Najgorsze jest, kiedy ta ich Prawda jest jedyna i mówią do mnie "zrozum" i "ale tak jest. to jest Prawda" w sposób nie dopuszczający innej opcji. A już teren wyznaniowy w takiej dyskusji to ciężka orka na ugorze. Podjęłam, poległam, uciekłam. Starałam się nie dać i szanować rozmówców jednocześnie. Oj ciężko. 

Weekend miły i fajny, towarzystwo fajnych ludzików, artystyczno-podróżniczego zbiorowiska, małych czułości, słońca i rogalika księżyca, ptaków, kotów, psów, przestrzeni z grzbietu konia, ognia. Dobrze, pozytywnie, regenerująco! Nawet nie przeszkadzało mi, że WS wyciągnął nas bladym świtem ze śpiworów i wsadził do autka. Gdyby nie to, nie zobaczylibyśmy tak pięknego wschodu słońca, rodem jak z Afryki, wielkiej różowej kuli i pasm mgły snujących się wokół drogi. A wiecie, że Polacy i to Gliwiczanie (chyba nie zmyślam?) wynaleźli kształt rogalika - pieczywa? Pono, jak Sobieski szedł na Turka i się tu zatrzymał, to upiekli mu wtedy bułki w kształcie tureckiego półksiężyca. Niezła historia! 

Rozluźniona i pozytywnie nastawiona zaczynam poniedziałek. Niestety odpalam internety i przyjmuję jak obuchem porcję hejtu wypluwanego na Oskara dla filmu Ida. Wiem, to tylko internety, ale i tak... czy naprawdę zasłużyłam, żeby ktoś obcy napisał mi, że "gówno żrę"? Potem mi trochę wstyd, że dałam się sprowokować i sprowadzić do poziomu rozmówcy. Zawsze się zastanawiam, czy tenże ktoś tak prosto w oczy też by mi to powiedział. Chyba obawiam się, że tak, że ludzie aż kipią od negatywnych emocji. I znów ta jedyna Prawda. Potem poniedziałek się toczy jak głaz, godzinę po rozpoczęciu pracy zaczyna mnie boleć żołądek. 

I nie mogę powstrzymać myślenia o tym, że wszyscy (lub niemal wszyscy) tam w Nowinie obecni, tkają swoją rzeczywistość inaczej. Nie boją się aż tak jak ja, zmiany pracy, utraty stałego zatrudnienia. Czemu ja aż tak się boję? Ktoś robi biżu z miedzi, ktoś ma fotoatelier, ktoś domy z gliny, ktoś taki czy inny projekt, ktoś w samochodzie w podróży składa książki. I sama nie wiem, czy myśleć o tym, jaka ze mnie strachliwa biurwa pospolita czy jednak sobie wmawiać dalej. że to nic takiego, że przecież tylu ludzi pracuje w pracach, które po prostu trzeba wykonywać, praca to praca, w kosmos tym nie polecisz. A potem ZNÓW myślę sobie, że właśnie marnuję swój najlepszy czas, czas kiedy jestem zdrowa, silna i poradzę sobie, nawet bez tego cholernego etatu. Odwago, gdzie jesteś? Ile jeszcze lat musi minąć, zanim zrobię krok...? Nie wiem. 
Niech podsumuje to Alaska i jeden-z-kotów, ona ma najlepsze podejście do życia. Ziieeew....


(Foto pięknego kanadyjczyka Bruna uczynił Kostek.) Myśleć pozytywnie, cieszyć się słońcem i dobrymi rzeczami, ot co. Choć tak cholernie łatwo mi wpaść w czarne pętle myśli. Wczoraj zaczytałam się i koncertowo zjarałam garnek. Na śmierć. Ot, takie pierwsze doświadczenia z ciecierzyczką i najnowszą księgą Pani Tokarczuk. Oj tam, jak wiadomo nie ma tego złego! Przypomniałam sobie dzięki uroczemu swądkowi, jak bardzo lubię zapach palącej się, suszonej mięty. A także obejrzałam doskonały film Viviane chce się rozwieść, Izraelski, na który nie wybrałabym się, gdybym nie musiała wietrzyć mieszkania, heh (i który bardzo znów ustawił mnie do pionu). Always look on the bright side of life! 

czwartek, 19 lutego 2015

Oro se vilo


W ostatki karnawałowe Oro nam se vilo! Uczyła nas bałkańskiego tańczenia Jola, która jest najlepszą nauczycielką tańców - bałkańskich jak na razie - jaką spotkałam. Jest uśmiechnięta, cierpliwa, pewna tego co robi, tak tłumaczy i pokazuje co zrobić z nogami, że największy tłumok by to załapał. Gdybyście chcieli spróbować albo ją gdzieś zaprosić żeby Was nauczyła - dajcie znać! A najfajniejsze w tańczeniu z nią było to, że widać było wyraźnie, ile radości jej to sprawia, jak bardzo ona się tym cieszy tym dreptaniem małych kroczków w rytm bałkańskiej muzyki. Bałkany tańczą zespołowo, trzymamy się za ręce, wszyscy stawiają te same kroczki, niby statyczne, a jednak pełne energii, zresztą tak jak ich muzyka. Wirujemy wszyscy razem w jednym rytmie. I było tak miło w gronie przyjacielskim wić Oro, w pięknym mieszkaniu naszej Pani Gospodyni, dobrze było robić znów coś nowego, a potem uskuteczniać dzikie tańce łamańce, wydzierać się śpiewając i pozwalać kotu na dezercję. A potem jeść powoli śniadanie w słońcu, w samo południe, przy wielkim stole. Dobrze mieć takich przyjaciół, z którymi można tak się bawić i tak swobodnie się razem z nimi czuć! 


Jo powiedziała mi ważną rzecz, kiedy wypytywałam ją później o to, skąd wzięła te tańce, jak to było z tą miłością bałkańską. Na początku była tym zafascynowana i przekonana, że jak zacznie tych tańców uczyć, to tańczenie kola się rozprzestrzeni, inni też się tym zachwycą i w końcu wszyscy będą te tańce tańczyć. A potem z czasem zrozumiała, że nie wszyscy muszą się zachwycać tym, co ją urzeka w tych tańcach. Ale to nie zmieniło tego, że sprawia jej to radość, ani tego, że chce to robić, bo własnie to w sobie czuje - i robi to z grupą ludzi, którzy czują podobnie. I myślę, że to ważna nauka. I każda rozmowa niesie coś ważnego. U mnie ostatnio z odwagą kiepsko. Nawet kiedy się do czegoś zapalę, to zaraz wymyślę tysiąc powodów, dla których nie, jednak nie. Nie dam rady, ktoś zrobi to lepiej, a jak nie wyjdzie, a jak ludzie nie zechcą, a jak się nie nadaję, a może lepiej nie, itedeitepe. Waham się nad zgłoszeniem do pewnego projektu. Moja przyjaciółka zadała mi wczoraj jedno kluczowe pytanie: co - możesz - stracić? Jeżeli to zrobisz. To pytanie rozbija wszystkie moje wahania i muszę przyznać jej rację. WS powiedział: oczywiście, że może nie wyjść. Zawsze może nie wyjść. Ale dopóki nie spróbujesz, to się o tym nie przekonasz, spróbuj.
No cóż... Dobrze mieć takich przyjaciół! A na foci moje drogie Kuczeryki za kulisami i po godzinach.

piątek, 6 lutego 2015

Jestem ze wsi

"Jestem ze wsi w drugim pokoleniu, wieś mam w sercu, a nie w skansenie" mówi hasło projektu Jestem ze Wsi. Niedawno Magda Bartecka nakręciła film, (brawo Magda!) w którym podjęła temat społeczeństwa post-pańszczyźnianego i pobudziła do pewnej dyskusji o wiejskim/szlacheckim pochodzeniu - co i mnie daje do myślenia. Posłuchajcie tutaj o filmie "Niepamięć"!

Moi pradziadkowie byli ze wsi. Wszyscy, cała ósemka (z tego o dwójce wiem bardzo mało). Mieli ziemię, mieli chałupę, mieli też gromadę dziecisków, i biedę, i zapieprz na gospodarce. Jedna moja babcia uciekła do miasta, druga jak ją mąż odumarł w młodym wieku to została sama z czwórką dzieci na gospodarce. Mój Ojciec wspomina, że miał do szkoły jedną koszulę, noszoną po bracie. Jak go chłopaki zaczepiały to się bił i ją podarł, wtedy w domu czekało jeszcze lanie, bo jedyną koszulę potargał. Jak o tym mówi, to się bardzo wzrusza... Ale mówi też, że jak był obiad to szedł złowić rybę do potoka, jak wracał od potoka, to zebrał jabłek na kompot i wziął marchewkę na surówkę z zagonu. 

Wielu moich znajomych marzy o wiejskim życiu, o tym ogródku i o sielance. Ciekawi mnie zawsze, czy marzą też o zapieprzaniu przy warzywach i zwierzakach niezależnie od pogody albo samopoczucia. Albo co zrobią, jak kapustę obeżrą ślimaki czy kiedy pomidory padną zamiast rosnąć. Moja ciotka, babci siostra, (dziś lat 85) wstawała całe życie do krów o piątej rano, na dojenie. Zakładała chustkę - żeby włosy nie wpadały do mleka - potem chybała gnojówkę, karmiła babucia i wykludzała krowy na łąkę. Potem składała ogień pod piecem (takim z blachą, w kuchni) i dopiero było śniadanie. Co Wy na to? Miałam na końcu języka: mieszczuchy. Znów ten antagonizm. A ja to niby taka wsiowa jestem... ale mnie ciężko wstać o szóstej do pracy. Naprawdę, nie wiemy jak lekkie mamy dziś życie. W mieście. Nic dziwnego, że od tej harówki ludzie chcieli do miasta uciekać. Od tego błota i tych zwierzaków, i od tej roboty od świtu do nocy. Od pleców zgiętych nad kopaniem, grabieniem, łuskaniem (bardzo ciekawie opisuje ten proces uciekania od wsi Stasiuk w książce Wschód).

A no właśnie. I teraz podróż w czasie, skaczemy do dziś. Jakie jest dziś myślenie o wsi? Kiedy rozmawiam ze znajomymi o zdrowym jedzeniu i powiem, że mój Ojciec mieszka na wsi, to jest plus. Mimo, że upraw już dawno nie ma, Ojciec ma parę grządek pod domem. Ale tak, wtedy słyszę: mmm jak fajnie. Nie przeszkadza to ludziom nadal używać wsi jako inwektywu. Ubrać się jak wieśniara albo: jaka wsiowa  ta sukienka. W mojej podstawówce mówiło się "ty wieśniaro", żeby kogoś obrazić. Wszystkie gorzej ubranie dzieci były wieśniarami od razu. I to przekreślało naprawdę wiele. No i oczywiście ten gwarowy zaśpiew w akcencie (posłuchejcie se o utopcach!), charakterystyczny dla mojego regionu, który tak "raził" w Krakowie. Ja też musiałam to mocno w sobie przerobić i sama siebie przekonać, że do diaska, nie ma się czego wstydzić! Z takiego regionu pochodzę - i tyle, to jest piękne! 

Niestety nasza kultura ludowa kojarzy się z disco-polo, przaśnymi zabawami i hm... niestylowym ubraniem, nazwijmy to. No dobra wiecie co? Priorytet ubraniowy to jest: ciepło. Priorytet do kościoła to jest: czysto. A jak idziesz kopać grządkę, to masz do tego stare dresy. Mnie to nie dziwi! I sama się irytuję, bo czuję nieraz, że nie tłumaczę tego komuś, ale się tłumaczę z tego. Czy powinno być mi wstyd? No nie. Ale jest. Bo wiecie: wieś z człowiek ze wsi wyjdzie, ale wieś z człowieka nie. To jest bardzo mocno zakorzenione w świadomości, że mamy się wstydzić, że moja rodzina nie szlachta. Moja prababka służyła w austryjackim dworze i jak przyjeżdżała do wsi to była wielką damą, siostra mojego Ojca do dziś pęka z dumy od tego. To są całe dziesiątki lat takiego myślenia. Musiałam dorosnąć do tego, żeby być z tej części we mnie dumna, z mojego akcentu też, z tego ciężkiego życia moich babek. I kibicuję akcjom Stowarzyszenia Folkowisko, które takie myślenie promują!

Zazdroszczę innym krajom słowiańskim, że inaczej przechowały swoją kulturę ludową. Że na bałkanach wszyscy znają I LUBIĄ (sic!) swoje pieśni tradycyjne, że wszyscy od małego umieją tańczyć horo. Ukrainie, że jest taka dumna ze swoich strojów ludowych. Czechom tego, że uwielbiają swoją ceskou hudbę. Jest mi żal, że nam ta tradycja jakoś umknęła, rozpłynęła się w zachłyśnięciu zachodem, zeszła na dalszy plan, ze starzyki umierają i nikt się od nich nie uczy. A za największego winowajcę uważam keybord, który wyparł wszystkie nasze instrumenty ludowe i dał wszystkiemu podkład na łupcy-dupcy. I naprawdę dzięki bogom, za Rok Kolberga i za wszystkich, którzy pokazali, że mamy swoją muzykę ludową, swoje tańce, że polski folk jest piękny! Dziękuję im za to bardzo! 

Zobaczcie, jaki ten nasz folk jest radosny i piękny! I nie, nie musi to być słowiańskie ubijanie masła. Donatanowi i Cleo już dziękuemy. A dziś zabieram mojego kolegę z Islandii na koncert słowiańskich pieśni i być może nawet na tradycyjną potańcówkę. I uważam, że jest z czego być dumnym! 

wtorek, 3 lutego 2015

Białym głosem na czarnym Śląsku

Jeszcze nie wiem, jak opowiedzieć dwudniowe warsztaty śpiewu białego z OVO. Gdybym miała je opisać wrażeniami i odczuciami, powiedziałabym: ciepło, bezpiecznie. Mimo że sala w labiryncie starej szkoły taka, że głos nie sięga sklepienia (ale za to jakie ogrooomne okna!), mimo że krzesła twarde, mimo że w tak krótkim czasie trudno się tak bardzo otworzyć przed nowymi, obcymi osobami. Ale śpiew to klucz do skorupy ostryg. A trzymają go Marzena i Witek, którzy umiejętnie podważają nim nasze skorupki, szukają szczelin, przez które naturalny, biały głos może się z nas wydostać na zewnątrz. Jak światło, wyobrażam sobie to jako światło, które mamy schowane wewnątrz i które powoli zaczyna z nas promieniować, na innych, na grupę. I łączy. i znów mnie wy- łączyło z rzeczywistości, weszliśmy w mityczny czas. Nie mogłam uwierzyć, że te godziny tak szybko mijają, nic prócz naszej małej wspólnoty nie było w tym czasie ważne.


"Potraktuj siebie, jak swojego najlepszego przyjaciela. Czy najlepszemu przyjacielowi powiedziałabyś, że beznadziejnie to zaśpiewał albo, że na pewno nie da rady?" Łatwo wybaczać błędy innym, czemu tak trudno sobie? To chyba najważniejsze co z tych warsztatów wyniosłam. Oprócz głosów, oprócz spojrzeń, oprócz delikatnych dotyków i słów, które opowiadają historie. Oprócz tylu godzin pracy nad sobą i swoim głosem. To nie tak, że wszystko szło idealnie. Ale dziękuję całej grupie, za to niezwykłe wsparcie, które sobie dawaliśmy. Super to zaśpiewałaś, dajesz radę! A mówiłaś. A mówiłam. Jeszcze na warsztatach z Jurą w grudniu mówiłam: Jura, nie dam rady tego zaśpiewać. Ale przecież nie wszystko idzie łatwo i prosto, chyba trzy lata zajęło mi dojście do punktu, w którym odważyłam się na próbę wydobycia z siebie czegoś więcej. Tego co nie jest komfortowe, wygodne i w naturalnej dla mnie, niskiej barwie. Tego co wymaga wysiłku i spięcia się od końca pięty do czubka głowy - ale też daje piękny efekt! Mimo marzeń o męskich pieśniach kozackich wybrałam grupę kobiecego śpiewu. To jak świadomie wybrać w sobie kobietę i przestać zaprzeczać, że tyle jej we mnie jest.

Ale to nie tylko moja zasługa, to zasługa Marzeny i dziewczyn, i ich wspierającej obecności, podawania dźwięku jak pomocnej dłoni, kiedy mnie brakowało powietrza albo gubiłam melodię. Harmonii głosów, wspierających spojrzeń i tego, jak same zdobywały się na odwagę, by wydobyć z siebie głos. Fundacja OVO robi coś niesamowitego, nie tylko uczy nas pieśni. Otwiera nas jak muszle, sięga wgłąb, w samo serce i dotyka nas ciepłem. I wtedy zaczynamy śpiewać. Sami z siebie, po prostu.
"Wierzymy, że śpiew jest umiejętnością dostępną dla każdego człowieka i że najwięcej satysfakcji daje śpiewanie w grupie – śpiewanie oparte na uważności i umiejętności współdziałania. Muzyka tradycyjna zakłada istnienie pewnej społeczności – nie jest nastawiona na kształcenie solistów, ale na budowanie więzi."
Na te warsztaty wysłałabym wszystkich, którzy nie tylko chcą się nauczyć tradycyjnie śpiewać, ale wszystkich, którzy chcą przeżyć coś niezwykłego, wspólnotowego i otwierającego. Wszystkich smutnych, nie wierzących w siebie, tęskniących za czymś, nie wiadomo czym, również wszystkich energetycznych i otwartych też, żeby mogli się nawzajem zarażać energią. Asia w niedzielę nazwała to: Spotkaniem. Przez duże S. Z innymi, z samym sobą też. Dobrze to ujęła.


* Wszystkie zdjęcia robiła Fundacja OVO