Co tu znajdziesz

czwartek, 30 stycznia 2014

Island of life

Codziennie można się tylu fascynujących rzeczy dowiedzieć, tyle może się przydarzyć! 
Np dziś mogłam się dowiedzieć, że wczoraj nie miałam złego biometru a biomet!
A w środku nocy, kiedy budzi Cię nie wiadomo co, o tej magicznej godzinie 3:05, można się dowiedzieć, że kiedy ten biomet był zły Przyjaciel martwił się i czuwał po drugiej stronie słuchawki. 
O poranku zaś, że Pan Kitaro przyjedzie pierwszy raz ever do Polski. 
A potem w ciągu dnia, że jutro jest jednak na szczęście lepsze od tego, co myśli się, kiedy biomet jest zły. 
I w końcu wieczorem, że spotkanie kawowe dwójki świetnych babek może dać wiele nadziei! Że czasem z minuty na minuty przychodzi zastrzyk energii i aż chce się fikać koziołki i wywijać hołubce z przytupem! Że trzeba jednak marzyć! I sięgać gdzie wzrok nie sięga! 
Podobno wyspa istnieje gdzieś, choć z moich okien nie widać jej... 

wtorek, 28 stycznia 2014

A teraz słuchaj, synku

Mają w swoich słowach jakąś magię i jakąś bolesną prawdziwość, magiczny realizm, realistyczną magię, pisarki i pisarze z Dolnego Śląska. Me gusta, idealnie trafiają prosto we mnie. Swoim bardzo ludzkim klimatem. Zawiłymi choć prostymi historiami ludzkich losów, szczyptą mrocznej tajemnicy i sednem życia. Powoli rozbierają ludzką duszę by odsłonić to ziarno piasku, które jest u początku perły. Wszyscy ulubieni. Tokarczuk. Bator. I On, Hubert Klimko-Dobrzaniecki.
Fascynuje mnie nie od dziś ta ludzka skłonność do podziału świata (strukturaliści mają rację...) na Nas i na Nich, na swoje i obce, na dobre i złe. HK-D jednocześnie zgrabnie opisuje te granice jak i je umiejętnie zaciera. Poczucie obcości wynikające z istnienia na styku kultur... Temat, który wraca, koło którego krążę. Tutaj imigranci z Grecji rzuceni jakimś torem na Dolny Śląsk (kto pamięta, że to temat z Piaskowej Góry?). I ten mały wpierw ktoś, kto nie jest ani stąd, ani stamtąd, ani to Grek, ani Polak. A i Grek i Polak jednocześnie. Pomiędzy, zanurzony w wielości kultur i społeczności. Znikąd w całości, poniekąd w każdej ma swój dom. Dom... gdzież ten Dom jest? I z kim... i w kim. 
I jeszcze rozgryza się w tej książce trudne pytanie o własną historię - czy lepiej ją znać, nawet jeśli jest trudna i bolesna, czy lepiej żeby zginęła w otchłani zapomnienia? Czy NA PEWNO chcemy wiedzieć? Znać te mroczne zaułki historii? Własnej swojej historii? I co tak naprawdę jest w życiu ważne? Ważniejsze? Ważniejsze niż...? Dla mnie ta książka z bolesnym grymasem odpowiada: miłość. Mimo wszystko. 

Klimko - D najpiękniej opisuje stan szczęścia. Tak i w "Kołysance dla wisielca" tak i tu.
"Ojciec zaprowadził mnie na łąkę. Bezkres utkany makami krwistogłowymi, grzebieniami czupurnymi kogutów niegdakliwych, chabrami rozjemcami, zbożem dzikim, koniczyną w posadzie, ostami wojującymi, pokrzywą zawistną. 'A teraz słuchaj synku, słuchaj, nasłuchuj'. (...) Nad nami wisiało bezchmurne niebo, tak błękitne jak woda Morza Egejskiego, którym się od razu zachwyciłem. Jeśli na niebie nie było ani jednej chmurki, skąd brał się ten wiatr? Nie wiem, nieważne. Ważne było to, że jesteśmy razem. Leżymy obok siebie. Ojciec i Syn. Patrzymy w niebo i jesteśmy. Po prostu jesteśmy."

Hubert Klimko - Dobrzaniecki Grecy umierają w domu. 

wtorek, 21 stycznia 2014

Ździebełko-ciepełka

Przyjaciele są albo ich nie ma. Pojawiają się znienacka - i też tak samo znikają. Zdziwienie. Pozostanie dla mnie wielką tajemnicą życia dlaczego tak się dzieje, że kontakt, który wydaje się być konopnym sznurem nagle pęka jak cienka nitka. Strange. Inne znajmości mimo pozornego bezruchu czekają tylko na mały znak i znów przeskakuje się ponad czasem do stolika z dwoma kubkami herbaty albo innego trunku... do rozmów o wszystkim i o niczym. Czasem spotyka się, odkrywa, zupełnie nową osobę i jest mięta, i jest chemia, i jest bliskość, ani-z-zielonego-wzgórza braterstwo dusz, które po prostu jest. Zdziwienie!
Wierzę też, że nic nie jest po nic. Czyli - wszystko jest po coś. Po coś się marznie na -20 stopniowym mrozie jadąc nie wiadomo gdzie. Po to właśnie, żeby razem liczyć samogłoski i w tym liczeniu odnaleźć Siostrę. Po to może kiedyś stodoła w Morochowe, żeby w trudnych chwilach móc oprzeć się na czyimś ramieniu, wiele miesięcy później. By podsunąć swoje ramię do oparcia temu komuś. Żeby ten ktoś poszedł na łąkę z tym kimś kto umie liczyć samogłoski i żeby razem z nim słuchał wietrznej piosenki w słońcu.

I żeby wreszcie - pójść w góry. Razem. Żeby się razem zmęczyć takim dobrym zmęczeniem. Żeby wyjść za późno i dojść po ćmoku, żeby mieć salę tylko dla siebie całą, żeby jeść za dużo i popalać trochę, żeby rozmawiać i gadać i paplać, jak tylko bratnie dusze umieją. O wszystkim. Przegryzać kłopoty paluszkami i przepijać pigwówką świąteczną. Wspierać, śmiać się i wzdychać razem. Marzyć i wierzyć razem, że nam będzie po prostu dobrze. Żeby rano obudzić się leniwie, popatrzeć na mokre góry za oknem i spać dalej. Żeby częstować przedojrzałych amantów czekoladą i żeby wreszcie zejść i pić wiśniówkę w towarzystwie pięknych kobiet pod obskubanym dworcem. I czuć się w tym wszystkim na właściwym miejscu, z cudnymi osobami, i czuć że wszystko jest po coś. A potem wysiąść tam, gdzie się ma ochotę i patrzeć na zasnute mgłą dachy obcego miasta. I dać sobie rozluźnić się, zaszumieć i pomyśleć, że tak jest dobrze. Z nimi. Moim kochanym lachonarium-żulerium. A jeszcze niedawno nie było ich w ogóle... i jak dobrze że są. Teraz i tu.

A czasem się człowiekowi nawet uda zrobić dobre zdjęcie.

czwartek, 16 stycznia 2014

As I Lay Dying

Są takie filmy, które mnie męczą. Nie ma to nic wspólnego ze strachem. Męczę się ja na nich okropnie. Cała jestem napięta, zaciskam mocno zęby, ręce w pięści, owijam się mocniej ubraniami, które mam, zamykam oczy i wiercę. Wbijam się w fotel jakbym się chciała schować, zniknąć, nie patrzeć. Wychodzę ogromnie zmęczona z kołowrotem niewesołych myśli. Ale przecież tak właśnie powinno działać kino... tak, tak właśnie myślę. Dlatego chodzę na filmy, które są ciężkie, dotykają ciężkich tematów, nie są rozrywką. Każą myśleć o człowieku, o ludzkości w ogóle. Nawet jeśli to patetycznie brzmi - tak jest. Czuć paskudną ulgę, że jednak te czasy nie są takie złe. To smutne szaro-bure tu i teraz.
Jeżeli też ciężko znosisz rodziny, w których śmierć jest ważniejsza niż życie, w których ktoś jest totalnym dupkiem i nikt z tym nic nie robi, w których dzieci są w stanie zrobić... właściwie wszystko - dla swoich koszmarnych rodziców, jakby byli poddani ich hipnotyzującej władzy, jakby ta potworna wspólna krew w żyłach nie pozwalała zerwać niewidzialnej smyczy - ostrzegam. I ten najgorszy koszmar, determinizm czasów, miejsca i rodziny w jakich się rodzisz. Jeżeli również ciężko to znosisz - nie idź na ten film. Albo idź i umęcz się tak jak ja. Bo tylko dobre filmy potrafią tak człowieka zmęczyć, skręcić. I poczuj tą paskudną ulgę, że to nie o Tobie. A przynajmniej taką nadzieję. 

As I lay dying. Kiedy umieram. NH Tournee. James Franco. Na podstawie W. Faulknera.
Ameryka, czas farmerów. W wiejskiej rodzinie umiera matka. Ojciec i piątka dzieci (w tym 4 dorosłe) wiozą ją wozem do odległej miejscowości, na cmentarz. Są takie filmy, które składają się z emocji, nie ma tam wartkiej akcji, a człowiek siedzi jak na szpilkach... "jakbyś kamień jadła".

wtorek, 14 stycznia 2014

Tęskliwie o huculszczyźnie

Podsunęli mi Kara z Gocem opowieść o świecie, którego już nie ma. Przezeń płynie wartko rzeka zwana Czeremoszem. Ona to - nieraz groźna - niesie na tratwach flisaków, którzy próbują się nauczyć jej humorów, w niej hucułki piorą, bydełko pije wodę, bawią się dzieci. Czasem groźny Czeremosz takie dziecko zabierze, to ludzie powiedzą, że ofiarę musiał zabrać. Czasem w nocy tak się woda przetoczy, że chałupy i ludzi porwie ze sobą. Tych ludzi, którzy mieszkają na jego brzegach, w górskich sadybach, hucułów, chasydów, kabalistów, gazdów, górali z Werchowyny, z ich pokręconymi nieraz historiami. Między prostymi ludźmi - tęgie głowy matematyków i mistyków. Ta opowieść pachnie mlekiem i owczą wełną, bryndzą i bundzem i teżycą, baranimi kożuchami i jedliną. I żywicą, której zapach z tego co nie pachnie, z wiatru i słońca stworzony, uwielbiał sam Jezus, jak jeszcze przed wojną włóczył się po huculszczyźnie i naprawiał przydrożne krzyże. I góry i konie... byłam w tamtych okolicach... piękne te ich huculskie góry. A w książce - fotografie... niesamowite fotografie. Czas, którego już nie ma. Ogorzałe słońcem i wiatrem twarze, mądre oczy. Gazdowie i hucułki - z nieodłącznymi fajkami! Może nieco zbyt egzaltowana ta opowieść... ale jednak piękna, piękna, tęskliwa... czasem się zastanawiam, do czego ja  tak tęsknię, jak czytam takie opowieści... może do świata uporządkowanego, uniwersum, w którym wszystko było na swoim miejscu i jak trzeba? W którym jakieś swoje miejsce znajdowali wszyscy... I Czuhajster, leśny człowiek, i potomkowie kobiety i niedźwiedzia i ten pałętający się to tu, to tam poczciwy Jezusek. Choć jak obejrzałam film "Niebiańskie żony łąkowych Maryjczyków" to pomyślałam, że dużo w tym moich wyobrażeń o tym, jak tam było dobrze, a bywało jednak wcale nie tak prosto... i głównie ciężko na co dzień. Tak też i w książce - przebijają te życiowe opowieści gdzieniegdzie, o zawiści, o śmierci. Jak to w ludzkim życiu. "Dzisiejsi mieszkańcy Huculszczyzny mimo wszystko pamiętają o prawdzie starowieku, a o ile ta pamięć jest w nich silna, o tyle Szczęść im Boże."


Książka Michała Kruszony: Huculszczyzna, opowieść kabalistyczna. W tym roku nr 2.
Film: Nebesnye zheny lugovykh mari - polecam! Opowieści o kobietach ugrofińskiego ludu Mari. Niesamowite zdjęcia, ludowe magiczne historie i życia kobiet o imionach na literę "o". Zerknijcie na zwiastun.

13/14


Jesień to czy zima... ... zima to czy już przedwiośnie...
... nowy rok będzie pod znakiem Baby! Górskiej w styczniu, folkowej w lipcu... i wielu uśmiechniętych i wspierających - każdego dnia! Niech moc Baby będzie z Wami! I solidarność babska też... z nami babami niech będzie.


czwartek, 9 stycznia 2014

O chłopcu który lubił malować koty

Czytanie w nowym roku zaczynam z dobrą wróżbą! Bajki. Japońskie. Książeczka z kiermaszu, lubię książki ze starymi dedykacjami. Koloniście Sebastianowi L. za wzorowe zachowanie się na kolonii. Raciąż '87. KWK "Lenin". 

O chłopcu który lubił malować koty (w luźnej mej interpretacji)

W jednej z japońskich wiosek mieszkał ubogi rolnik. Miał on dużo dzieci i wszystkie jak mogły, tak pomagały mu w pracy. Tylko najmłodszy ciągle siedział w domu i czytał książki (skaranie boskie...). Oddali więc go na naukę do pobliskiej świątyni. Chłopiec uczył się dobrze i wykazywał duże zdolności, jedną miał tylko WADĘ - nade wszystko lubił malować koty. Gdy oddawał się temu ukochanemu zajęciu, zapominał gdzie i na czym maluje, zdarzało się, że pomalował ściany i kolumny świątyni, nawet święte księgi z których się uczył. Nieraz bonza (mnich - nauczyciel) robił mu wymówki i chłopiec skruszony solennie przyrzekał poprawę. Do następnego razu, kiedy to twórczość znów go nie poniosła i gdy pędzel zamiast kreślić znaki zaczynał żyć swoim życiem i koty zaczynały wymykać się spod jego rąk. Pewnego razu nawywijał pędzlem na ulubionym parawanie bonzy. No, tego już było za dużo - rozgniewany nauczyciel kazał chłopcu zabierać manatki i wynosić się ze świątyni. Zrozpaczony chłopiec zarzucił na plecy tobołek i pociągając nosem ruszył w świat, bo do domu rzecz jasna nie miał po co wracać. Szedł i szedł, mijał pola herbaciane pogrążony w smutku, mijał pola ryżowe nie widząc ich urody. Kiedy zapadła noc i gwiazdy rozbłysły na niebie chłopiec zatrzymał się w sosnowym lesie. O dziwo - stała tam stara świątynia. Zapukał raz i drugi - ale nikt nie otwierał, więc przez uchyloną bramę wśliznął się do środka. Zdziwił się nie widząc nikogo, ale na małym stoliku paliła się oliwna lampka. To dodało mu otuchy i pomyślał: pewnie bonzowie gdzieś wyszli, poczekam tutaj na nich. Rozejrzał się po prawie pustym pomieszczeniu, szukając miejsca do odpoczynku i wtedy... w rogu zauważył biały parawan. Nie mógł się oprzeć pokusie, rozwiązał tobołek, wyjął tusz i pędzel o dalejże malować nastroszone wąsy i wywinięte ogony! Duże i małe, każdy w innej pozie - zapełniały białe płótno. Minęło czasu mało czy wiele - zmęczył się i rozejrzał za miejscem do spania. Duża sala wydawała mu się nieprzyjemna, ale obok znalazł mały schowek, w którym zwinął się w kłębek i zasnął. Przespał dużo czy mało - zbudził go hałas. Świątynia trzęsła się od pisków, tupotów i odgłosów szamotaniny. Przerażony chłopiec nie miał odwagi wyjrzeć nawet ze swojej kryjówki... pragnął tylko doczekać poranka... Z pierwszym pianiem koguta hałasy ustały. Chłopiec ostrożnie wylazł z kryjówki i na środku świątyni zobaczył... martwego, ogromnego szczura! Ale kto go zabił? Chłopiec spojrzał na swoje malowidło. A na parawanie nadal były namalowane jego koty... ale... przedstawione były w zupełnie innych miejscach i pozach, z śladami krwi na pyszczkach i łapach, wytarmoszone i poranione. Tak to chłopiec i jego koty uwolnili starą świątynię od demona dręczącego to miejsce. Po wielu latach chłopiec został słynnym malarzem, a jego prace można do dziś podziwiać w Krainie Kwitnącej Wiśni. 
Hiroshige Utagawa, studium kotów
1. Maria Juszkiewiczowa Czarodziejski Imbryczek, Baśnie i legendy Japońskie 

czwartek, 2 stycznia 2014

17 i więcej

Plan był dobry, niestety nie udało mi się go zrealizować. Założenie czytania plus minus jednej książki w tygodniu i przeczytania 52 książek w 2013 roku - nie udało się. Przeczytałam 25, nawet nie połowę, co daje ok 2 książek na miesiąc. Nie czuję się z tym komfortowo... no, zwłaszcza że Leszek na przykład przeczytał założenia tak z 3 razy. Ale przecież to nie wyścig. Tylko fajnie spojrzeć na to, co się w ciągu roku przewinęło przez oczy, zwłaszcza, że pamięć lubi nagle zrobić strajk. Mogłabym się tłumaczyć długo i zawile jak to ja nie mam czasu na nic, ale chyba lepiej zrobić po prostu postanowienie noworoczne: CZYTAĆ WIĘCEJ! Wciąż więcej i więcej... Jakby tak doliczyć wszystkie książki, które obecnie czytam i leżą napoczęte, to byłoby o wiele więcej. No tak, lubię odstawić na chwilę, czasem odskoczyć i podczytać co innego. A ta za ciężka i za spasła do podróży, a ta się zniszczy w plecaku, a ta taka, że trzeba czytać powoli a tą przecież połknę raz-dwa. Za to jeżeli je w najbliższym czasie skończę - to dobrze wejdę w nowy rok! 

Dziękuję wszystkim za książkowe prezenty i wszystkie "pożycz sobie" i "musisz przeczytać" i "ta jest ciekawa, czytałaś?" - to głównie one tworzą pokaźną stertę na parapecie, przy łóżku, na stoliku, na stole w kuchni razem z prasówką, na biurku... i ogólnie wszędzie. Mam wrażenie, że opanowały teren mojego mieszkania i kiedy mnie nie ma, to dopijają resztki pozostawionych porannych kawek i herbatek razem z bałaganem, który mi bałagani pod moją nieobecność. Ostatnio wciąż wychodzę od kogoś z książką... co jest bardzo miłe i zamierzam w nowym roku tą "nową świecką tradycję" kontynuować! 

Wymienię tylko pokrótce to, co się tu nie znalazło. Zbiór ten pokazuje ciągoty mojego czytelnictwa w ostatnim czasie. Punkt cięcia (cz.2 Gambita) Miś Cholewa, Jakub Ćwiek Kłamca 4 i Chłopcy Bangarang (nie powiem, śmiesznie się to czytało, ale takie lekkie czytadło. Chłopcy lepiej niż kolejne przygody Lokiego, za mało treści w anegdotach... choć lubię jego żonglerkę nawiązaniami), Neil Gailman Amerykańscy Bogowie (świetna! dużo myśli... zbyt wiele na krótki opis. Ale polecam!), Noel Carrol Filozofia Horroru (coś naukowego, żeby utrzymać umysł w świeżości nie tylko cotygodniową jolką w DF ), Futuronauta - zbiór opowiadań (wciąż do opisania, niezwykła sprawa! Efekt niedawnego dość konkursu na opowiadanie S-F), Ekspozycja - warsztaty fotograficzne (celem dokształcenia), Czarodziejskie Baśnie (again and again), . Monotematyka...? Hm... Sama się dziwię! Ha!