Co tu znajdziesz

niedziela, 24 stycznia 2016

Ciasto Svei

Odwiedziła mnie przyjaciółka. Najpierw chciałam napisać: dawna przyjaciółka, ale tak pomyślałam o niej, zanim przyjechała. Bo właściwie, co to znaczy, że dawna? Z dawnych lat, to tak. To prawda, że kiedyś było nam do siebie dużo bliżej. Właściwie nie pamiętam już pierwszego naszego spotkania... inauguracja pierwszoroczniaków czy jakiś korytarz przed jednymi z pierwszych zajęć? A może ta sama ławka na jakimś nudnym wykładzie? Ale potem przez kilka lat śmy razem jadły, spały, uczyły się, czytały te same książki, spóźniały się na zajęcia albo zwiewały z zajęć, podróżowały też razem, czasem. Było bliżej. A jednak kiedy przyjeżdża nie jest sztywno, czego zawsze się boję, kiedy dłużej kogoś nie widzę. Przecież oboje się zmieniamy w czasie... Ale nic to. Ona jak dawniej ma przygody jadąc do mnie, gubi się i znajduje, nabija siniaka w pierwszej minucie spotkania, kiedy już się odnajduje. Przestrzeń kiedyś też robiła ją w ciula... a może to mój wpływ? Zakrzywiam jej czasoprzestrzeń! 

Tak czy inaczej - jest. Siedzimy, gadamy, pijemy herbatę. Trochę jak kiedyś w studenckim mieszkaniu, w którym przy kawie w kuchni wszyscy prowadziliśmy ożywione dyskusje o wszystkim. Przyjemnie tak się dowiedzieć znów, że czas nie ma znaczenia. 

I nagle zaczynamy wspominać nasz wspólny wyjazd do Szwecji. Wakacje, jeździłyśmy zarabiać. Dumę do kieszeni, robocze ciuchy do plecaka. Autostop, pierwsze śniadanie było z widokiem na morze, na to nasze tylko z drugiej strony. I potem na zmianę "teraz Ty mówisz" - od drzwi do drzwi. "Dzień dobry, szukamy pracy, czy może..." Brrr. A jednak wspaniały czas, mnóstwo dobrych ludzi.

Na dłużej zatrzymałyśmy się w małej wiosce, sąsiedzi polecali nas sobie nawzajem do pomocy w ogrodzie. Ale tak naprawdę, to z naszej obecności "za płotem" ucieszył się Elias. Starszy i chyba trochę samotny człowiek, który w jakiś sposób cieszył się z naszego towarzystwa. Po pracy zapraszał nas na lampkę wina i rozmowę, raz zabrał nas na wycieczkę. Zawsze był dla nas miły i zawsze uśmiechnięty. Szwedzi, o których się mówi, że są tacy zimni... tak naprawdę dali nam wiele ciepła. 

Porządkowałyśmy też ogród jego sąsiadki. Svea miała chyba z osiemdziesiąt lat... albo i więcej, staruszka w okularach z grubymi szkłami, uśmiechnięta, drepcząca z balkonikiem. Nie mówiła ani słowa po angielsku. Ale kilka razy zaprosiła nas do siebie na kawę i ciastko. Elias szedł wtedy z nami i tłumaczył, my po szwedzku mówiłyśmy wtedy chyba tylko: dzień dobry i dobre ciastko... a no właśnie. Svea przyjmowała nas z pełnym honorem popołudniowych kawek u starszych pań, była słoneczna, zazieleniona weranda, stare meble, małe filiżanki i ciasto. Ale jakie to było ciasto! Kardamonowe, pachnące, najpyszniejsze, cudne. Uśmiechnięta szwedka i my uśmiechnięte do niej, bo wszak bez słów takie porozumienie... i ten zapach ciasta... Wspomnienie wakacji.

Kiedy wyjeżdżałyśmy w dalszą drogę Elias był smutny, pożegnałyśmy się ze Sveą. I poprosiłyśmy o przepis na ciasto kardamonowe, jej syn został na chwilę tłumaczem i dyktował nam czego ile dodać, zanotowałam to na kartce. 

Moja przyjaciółka jeszcze wymieniała długo z Eliasem kartki i wieści. Każde spotkanie w życiu jest po coś, nic nie znika i nie rozpływa się w powietrzu. Oto osiem (osiem!) lat i milion przeprowadzek później siedzimy w kuchni i ciepło wspominamy tę werandę i uśmiechniętą staruszkę. I nagle Ula mówi: zjadłabym to ciasto kardamonowe. Mmmm, nooo, ja też. Zaczynam szukać. Czy ja Wam mówiłam, że w poprzednim wcieleniu byłam chomikiem?? Przekopuję kilka miejsc i jest. Mam ją. Jasny pieron, mam tę kartkę z przepisem. I... w szafce mam perłowy cukier, przywieziony wtedy z Szwecji specjalnie z myślą o szwedzkich wypiekach. Nadal dobry. (Zemrzę! Umra!)


Jest w tym coś niesamowitego. Któregoś dnia pojawia się u Ciebie ktoś. Uśmiechasz się, choć nie rozumiesz ani słowa z tego, co mówi. Jedyne co możesz mu dać, to swoją Gościnność. Ciasto, kawę. Chwilę na swojej werandzie. Dzielisz się tą odrobiną siebie. Cieszysz się, że pierwszy raz od dawna spod pokrzyw w Twoim ogrodzie widać kwiaty. A potem ten ktoś znika i życie toczy się dalej, następnego roku grządka na nowo zarasta. Nie wiemy co było dalej. Ale lata później, całe morze i wiele kilometrów dalej ktoś w innym miejscu wspomina Twoje Imię. Wspominamy ją razem w ten pierwszy wspólny od dawna wieczór. 

To właśnie małe gesty i bezinteresownie rozdawane ciepło pozwalają nam przezwyciężyć czas, żyć w czyimś sercu jeszcze dłuuugo. Chyba by się zdziwiła ta miła starsza pani, że po tylu latach w mojej kuchni pachnie jej ciasto, z jej przepisu, z kartki z jej notatnika. I... to jest piękne, w jakiś magiczny sposób piękne. (A jakie pyszne!)

piątek, 15 stycznia 2016

Odium i remedium

Jest taka choroba, na którą wszyscy chorujemy. Ma nieskomplikowaną, niełacińską nazwę, którą wszyscy znamy: Nienawiść (łac. Odium). Ta z dużej litery, poważna, ale też ta mała codzienna, najbardziej znana, stale obserwowana. Choroba ta ma różne postacie i w każdym żywicielu rozwija się inaczej, ma też różne stadia zaawansowania. Jedno jest pewne - rośnie. Mała prowadzi do większej. Dotyka już dzieci. Jest zaraźliwa. Pokazują to różnorakie badania na organizmie społeczeństwa oraz na pojedynczych osobnikach. 

Remedium? Wciąż jest poszukiwane. Ludzie łączą się w grupy wsparcia, próbują różnych leków, żeby ją powstrzymać. Jak każdej infekcji - trochę się jej boimy, trochę nie wiemy co z nią zrobić, trochę nie wiemy jak się zachowywać względem tych, o których wiemy, że na pewno już zachorowali. Wzruszyć ramionami i powiedzieć, że przecież ludzie chorują? Poklepać po plecach i zapytać jak można pomóc, czy lepiej udawać, że nic się nie dzieje złego? Obserwować, czy myśli racjonalnie, czy też żre go cichcem coraz bardziej choróbsko?

Kiedy widzę jej tyle wokół siebie, trochę się boję, czy sama nie jestem nosicielem jej zarodników. Bo niby zwykli ludzie wokół, czasem nieznajomi na ulicy, czasem znajomi jakby nagle zupełnie nieznani - atakują, zarażeni tym wirusem. Napadają słownie, rzucają obelgi. Matki małych uśmiechniętych dzieci nagle szczerzą kły, spokojni panowie z brzuszkiem nieoczekiwanie plują jadem. Spokojni ludzie nagle są w stanie przeobrazić się pod  jej wpływem w kogoś całkiem przeinnego. A potem otrzeć skroplone czoło chusteczką i powiedzieć: to tylko taki wyskok był, może powiedziałem to za mocno. To przecież nic takiego. Boję się chodząc po ulicach...  kiedy ktoś zarażony zaatakuje właśnie mnie? 

Bo na razie ta choroba skupia się na kimś innym, uff. Można odetchnąć z ulgą. Ale czy jest pewność, że już jutro nie wybierze sobie nowej ofiary i będę przemykać ulicami kryjąc się przed nią po bramach, wyciszając odgłos kroków na ulicach i uspokajając tętno.

Niedawno odwiedził mnie kumpel, rozmawiamy o tej nagłej epidemii, niepokoimy się razem przy kawie. Mam kolegę, mówi, który łatwo może się stać obiektem napaści zarażonych nienawiścią, boję się o niego. Boimy się tego rozrostu tkanek nienawiści, prawie jakbyśmy rozmawiali o nadciągającym ataku zombich. Lękamy się razem, chcemy walczyć, chcemy bronić, chcemy się nie zgadzać, chcemy, żeby świat był zdrowy. Ale przecież trudno walczyć z wrogiem o tysiącu twarzy. Niedługo później publikuje on zdjęcie, przy którym pisze: już nie mogę milczeć, nie zgadzam się na to, nie w moim imieniu. Znów mija krótki czas i już. Zakażeni chorobą dopadli osobę, o której rozmawialiśmy. Długo nie trzeba było czekać... niepokój nie maleje co będzie z nami dalej? Z tym wszystkim? W którą to zmierza stronę? To nie wyimaginowany atak zombich, to atak ludzi przeciwko ludziom. 


Zdrowa, jestem zdrowa. Ale czy na pewno? Czy nie noszę w sobie jakichś małych nienawiści? Badam się, szukając oznak choroby. Czy kocham wszystkich wrogów, polityków, wszystkich, na pewno? Albo nauczycielka z fizyki, ależ jej nienawidziliśmy. Nienawidzimy swoimi małymi nienawistkami osób, zjawisk, pogody, pracy, Krystyny Pawłowicz, śląskiej gwary, pisiorów, lewaków. A może każdy z nas ma w sobie te ziarna i kiedy tylko ktoś zacznie je podlewać, wystrzelą do góry? Karmią się strachem, niewiedzą, o, media je dobrze karmią. Karmi je bierność i przyzwolenie, karmi je niestety Internet, który klepie po pleckach i mówi: oł je, stary, tu możesz wszystko, a te brudasy, te szczury, wszy, Ci odmieńcy mogą Ci naskoczyć!

Każda choroba ma swoje remedium. Z każdym zakażeniem można walczyć, pracować, działać, powstrzymywać. Według mnie jest to konieczne. Przemocy i nienawiści musimy przeciwstawić się wszyscy, uczestnicy, ofiary, świadkowie. Jestem dumna z tego, że mogłam się znaleźć w grupie fajnych ludzi, którzy realizują teraz właśnie doskonałe akcje, syropy na naszą zarazę. (http://uprzedzuprzedzenia.org/wybralismy-zwycieskie-start-upy/). Tylko dręczy mnie pytanie - jak dotrzeć z lekiem, do tych najbardziej zarażonych? Jak znaleźć łom, który otworzy najbardziej zamknięte serca? Czy zmiękczać je powoli i ostrożnie wacikiem nasączonym uśmiechem, czy wręcz przeciwnie, walczyć ich bronią i krzyżować ostrza?

Nie myślcie, że nie mam swoich lęków. Boję się każdej eskalacji przemocy i nienawiści. Ale tak, o wiele bardziej przerażają mnie te rosnące zjawiska w naszym społeczeństwie, niż "zewnętrzne czynniki" którymi mnie straszą "życzliwi". Straszą, żeby karmić mój strach, żeby dać siłę swojemu, widząc mój lęk. Dużo bardziej boję się napaści ze strony ludzi, z którymi mówię tym samym językiem, którzy są z tej samej kultury, są w moim sąsiedztwie - mimo że rozumieją, wydają się tacy "normalni", łatwo mogą mnie lub kogoś innego skrzywdzić. Choroba wygra, weźmie górę. Jest w tym porównaniu jedno błędne złudzenie, "Choroba" - przychodzi do nas z zewnątrz, nie mamy na to wpływu, jesteśmy bezradni. W tym wypadku - to nie jest prawda. Mamy na tę chorobę ogromny wpływ, na swój przypadek, na tych, z którymi się spotykamy. 

Odbyły się już dwa spotkania w projekcie GOŚCinność. Jedno w Gliwicach, jedno w Katowicach, poznałam wspaniałych ludzi, posłuchałam wielu mądrych wypowiedzi. Rozmawialiśmy, roztrząsaliśmy, próbowaliśmy się wspólnie zastanowić: czy potrzebna jest nasza reakcja? I jeśli tak, to jaka? Gdzie jest granica, której przekroczyć nie możemy? Dzięki Maciejowi Jansonowi wiem, jak ta granica się nazywa. Nazywa się: Godność. Moja i Twoja. Dowolne jej przekroczenie będzie skutkowało tylko dalszymi przekroczeniami i to coraz w inne kierunki. Również w mój. Bo jeżeli ja splunę na czyjąś godność, co powstrzyma kogoś przed spluwaniem na moją? Dlatego NIE MA we mnie zgody. NA przesuwanie tej granicy. Na nazywanie LUDZI dowolnych ludzi, każdego człowieka z osobna i wszystkim razem - bydłem, zarazą, szczurami. Bardzo mnie to dziwi, kiedy jedna osoba w przeciągu godziny potrafi utyskiwać na to, jak źle nas traktują za granicą, a potem powiedzieć: ale niech tu tylko do nas przyjadą, już ja im pokażę! Choć niedawno mi tłumaczono, że osoba znająca rolę ofiary - będzie chciała osiągnąć pozycję wyższą, którą też dobrze zna. Pozycję kata. I tak mnie to dziwi. Bezrefleksyjność. 

Rozmowa, poznanie, edukacja i też - pozytywne nastawienie do świata - to są leki, których nam potrzeba. Wszystkim. Nam tutaj, między sobą, na co dzień. Tym, którzy przychodzą, tym którzy stoją na progu, tym, którzy są z innej kultury, wiary, pochodzenia. Ale też tym którzy czekają w swoich domach i nie wiedzą, co będzie dalej, którzy ze strachu są w stanie zaatakować, w obronie przed kimś, kto nie atakuje. Albo niestety - z głupoty i nierozładowanej agresji, bo inaczej nie umiem tego nazwać. Nidalu i wszyscy inni, którzy już ucierpieli - strasznie mi przykro i wstyd, za tych z naszej kultury, która ponoć jest taka "wyższa", "czysta" i "wyjątkowa". Niestety nie bardziej rozumna i rozumiejąca. Nie - empatyczna. 

Nie w moim imieniu. 
Remedium wciąż jest poszukiwane. 
Głosem jednego ze start-upów proponuję taki lek. Przyjmować jak najczęściej, codziennie, w dowolnej postaci. Dobre słowo.