Co tu znajdziesz

sobota, 31 grudnia 2016

Zdjęcie, którego nie będzie

Tutaj miało być zdjęcie. Z tych naprawdę udanych, strzelone z ukrycia, z samochodu. Wyjątkowe, zrobione w ładnym, ciepłym świetle. 
Wyjątkowo pamięć aparatu oznajmiła błąd i już nie da się go odzyskać. Ale nie poddawajmy się. 

Na zdjęciu widać pochylającą się Paulinę w szarym płaszczyku i sukience, włosy spięte w kucyk, czerwone mitenki na nadgarstkach tworzą ładny akcent kolorystyczny.   
Przed nią klęczy babuszka, babuleńka, w chusteczce i płaszczu. Obok stoją dwie kule. 
W tle jesienny pejzaż wiejski radomskiej wsi, wejście do domu, płot i ławeczka, ktoś z rodziny stoi za nimi. Postacie wpatrują się w siebie i uśmiechają.

Didaskalia: W momencie zdjecia babcia mówi do Pauliny z przeciągającym samogłoski, radomskim akcentem: o jak Pani ładnie wygląda! 

Każdy z Was zna taką staruszkę, z promienną twarzą i uśmiechającymi się oczami w pomarszczonej jak jabłuszko twarzy. Pani Bronka ma 94 lata (!) i schorowane plecy i nogi. Przygięta do ziemi, porusza się prawie na czworakach, choć niby o dwóch kulach, cała się kolebie na boki jak tak idzie. W mieście pewnie leżałaby przykuta do łóżka, tutaj na wsi zasuwa w odwiedziny do sąsiadki. Przyszła do nas na herbatę, otworzyłam drzwi - a tam ona wdrapywała się na czworakach po schodkach z trudem. Ale jak już się wdrapała... To uśmiech rozjaśnił całą kuchnię! 
Pani Bronka za młodu jeździła wozem po wsiach i targach i sprzedawała kosze w rejonie zwoleńskim, kosze ze wsi Lucimia, słynnej wsi plecionkarzy. Dziewczyny poznały ją siedem lat temu, jak jej mąż jeszcze żył i oboje razem wyplatali. Na starym zdjęciu oboje prezentują szerokie uśmiechy. - To był dobry mąż - mówi - dobry mąż. Tyle lat razem przeżyli, chyba z 60. Wszystko pamięta, Pani Bronka umysł ma jak nastolatka, o wszystko wypytuje wszystko chce wiedzieć, wszystkiego ciekawa. Niejeden młody nie ma takiej otwartości... Może to z wiekiem przychodzi? Słucha uważnie, ma otwarty umysł i otwarte serce. Choć ciało nie domaga - nie biadoli i nie skarży się. Nad wspominką o śmierci męża broda jej zadrżała, dla młodych - kiwa głową - ma wyrozumiałość, choć się martwi. Cud kobieta. Patrzy bystrym okiem badawczo na nasze twarze, aż się zawstydzam tą swoją młodością przy jej pomarszczonej twarzy i czuję jak dziecko. Ściskamy się mocno. Poprawia chustkę, wypija herbatkę i odpełza po swojemu na ławeczkę przed domem, obserwować wieś, pogadać z kimś. 

W nowym roku życzę Wam samych takich cudnych ludzi jak Pani Bronka i niezwykłych spotkań na Waszych drogach. I umysłów otwartych na nowości! I kart w aparatach niepadających, też. Pani Bronce długiego jeszcze życia. Nam wszystkim - bądźmy jak ona, promykiem. 

sobota, 24 grudnia 2016

Chałka

W moim rodzinnym domu były same kobiety. Moja mama, moja babcia oraz ja. Z moją babcią Elżbietą spędzałam bardzo dużo czasu, a jednak gdzieś umknęło mi to z pamięci. Może dlatego, że babcia miała swój "charakterek". A może dlatego, że spała w nylonowej, różowej halce, co mnie lekko przerażało. A jeszcze bardziej prawdopodobne jest, że wpływ na to miało jedyne lanie jakie dostałam w życiu albo fakt znalezienia mojego dziecięcego pamiętnika, co na długie lata wyleczyło mnie skutecznie z pisania. Albo raczej nauczyło znajdować naprawdę dobre schowki w domu. Oprócz tych dziecięcych wspomnień jej postać bardzo mi się kojarzy z nocą poprzedzającą wigilię. Dostawałam swój fartuszek, można było wylizywać i pomagać w "dorosłych pracach", próbować ucierać w makutrze albo szulkać rohliczki (zwijać rogaliczki). Pachniał cały dom, babcia królowała w swoim fartuchu kuchennym, można było długo nie spać w tę noc - miało to swój dziecięcy magnetyzm. Wtedy byłam mała, a teraz tak naprawdę niewiele o niej wiem. Trochę z opowieści poznałam jej charakterek i perypetie życiowe, ale dużo w tym białych plam i pytajników. Patrzę na jej zdjęcie z młodości i żałuję ogromnie, że nie mam tych jej ciemnych oczu, ciemnych włosów i takiego leciutko śniadszego odcienia skóry. Wdałam się w rodzinę ojca z urody, szkoda, była piękną kobietą. Lubię to zdjęcie, na którym grzeje twarz w słońcu.  


Każdy chyba prowadził takie rozmowy i porównania ze znajomymi: a co Wy jecie na wiliję? A co najpierw? A barszcz czy rybna? Porównania potraw i zwyczajów. O dziwo śląskie makówki poznałam dopiero na Górnym Śląsku (i zakochałam się). Ślązacy mają makówki, wschodniacy mają kutię, właściwie dwa warianty tego samego jedzenia, słodkie i dużo maku i bakalii. A u nas nic z tych rzeczy, prócz podeschniętego makowca, który zawsze zjadałyśmy dopiero, jak wszystko już zostało pożarte i wylizane. Nie cieszył się powodzeniem jakoś.

Na początku każda z nas musiała zmuchnąć świeczkę i ze sposobu, w jaki unosił się dym wywróżyć jakie życie i zdrowie czeka nas w nowym roku. Robicie tak na wiliję? Potem dopiero modlitwa i życzenia, a potem wjeżdżała pierwsza potrawa. To była chałka z ciepłym mlekiem, moczyło się i zjadało. Śledztwa przeprowadzane w kolejnych latach wykazały, że nikt z moich znajomych tego nie robił. Zdziwiłam się. Potem złożyłam to na karb makówek - może ktoś maku nie lubił? Albo jedliśmy biedniejszą wersję tegoż? Hm.

W zeszłym roku na wiosnę byłam w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. W jednej z sal odtworzono wnętrze domu, na stole leżała chałka. Prowadzący wycieczkę powiedział: tradycyjna wieczerza szabatowa w żydowskim domu zaczynała się od chałki i błogosławieństwa. I wtedy mnie po prostu olśniło, jakbym nagle po bardzo mocnym zaciskaniu powiek otworzyła oczy.

W tym roku na wigilijne śniadanie zjedliśmy chałkę maczaną w mleku. Nie rozgryzam, nie szukam zbyt wiele, nie drążę. Po prostu uśmiecham się do tej myśli. Dobrze jest czasem zachowywać swoje tradycje, szkoda że nie wiem, skąd przyszły i kto w naszej rodzinie sprawił, że zaczynamy wigilię od chałki. Może ktoś w mroku dziejów naszej familii. A może po prostu tak jak dziś, żydowskie święto świateł Chanuka zbiegło się z Wigilią i po prostu zaczęli od chałki, a potem tak już zostało. BA może tak jak cieszyńskie ciasteczka to tylko jedna z potraw kuchni austrowęgierskiej? Babciu, zszulkałam też rohliczki, nie wyszły tak pięknie jak Twoje, ale łuskaliśmy orzechy całą noc, możesz być ze mnie dumna. Wesołych Świąt, Wesołej Chanuki! 

środa, 16 listopada 2016

Ten magiczny pierwszy raz

Rozmaite poradniki doradzają "aby poczuć, że życie ma sens, zrób coś po raz pierwszy, poczuj świeżość!". Napisałam to zdanie w poniedziałek, a potem kilka dni później byłyśmy na szkoleniu. Prowadząca tonem odkrywcy Ameryki nakazała: a teraz zamknijcie oczy i... przypomnijcie sobie jedną rzecz, którą zrobiliście po raz pierwszy. Cisza. Długo cisza. Juuuż? Popatrzyła po nas z dumną miną zadowolonego kota. Ale nas zaskoczyła! Cóż, widocznie zaiste jest to sednem istnienia. A zatem, dowody na me istnienie, jako że po ciszy na blogu można mieć wątpliwości. Nie zdążyłabym tego wtedy wymienić w myślach. Miłującym motoryzację szczerze polecam, bo będzie sporo o złotym golfie i babce z nawigacji.

Rzeczy, które zrobilam po raz pierwszy w ostatnim czasie:

  • Złożyłam po raz pierwszy wypowiedzenie w pracy. Jeżeli chodzi o poczucie sensu w "po raz pierwszy" - dziwnie było. Ale też fajnie!
  • Po raz pierwszy blada jak świt wsiadłam w złotego golfa z czarnymi felgami i pojechałam autostradą 70 km do pracy. /Ależ miałam pietra!/
  • Dowiedziałam się w przeciągu miesiąca miliona nowych rzeczy i odkryłam, że pracowanie może być fajne. O Eureko! 
  • Prowadziłam 5 metrowego sprintera w górach Bavarii. Nawet z sukcesem.
  • W ciągu miesiąca prowadziłam w każdym stanie pogodowym oprócz śniegu (tfu, tfu, na psa urok) oraz zużyłam zasób niecenzuralnych określeń na tę babkę z nawigacji. /aktualizacja-zimowy wjazd zaliczony/
  • Zgubiłam się autem w Katowicach pierwszy, potem drugi, trzeci i kolejne razy. Ale się zawsze znalazłam! /*niecenzura* kobieto z nawigacji *niecenzura*/
  • Wyplatałam z różnych materiałów w tym ze słomy, korzeni świerka i hiszpańskiej trawy esparto. Po leżeniu przez 40 dni w wodzie wali ona krowim łajnem najlepszego sortu, polecam na zdrowe płucka oraz miłośnikom wsi.
  • Brałam udział w szalonych nocnych tańcach w niemieckim salonie, które tylko kogut pamięta doskonale. Lubię to uczucie bycia w dobrym miejscu i czasie i z właściwymi wariatami. Tkami.
  • Odwiedziłam zupełnie pierwszy raz jakieś miejsce w Polsce - Zieloną Górę. Jest wspaniała, chcę jeszcze! Zwłaszcza w tak miłym i szalonym składzie!
  • Wspięłam się na Śnieżkę w śniegu i mgle i zobaczyłam... Właściwie nic ;-) No, Jednak coś. Bezcenne miny obu Agnieszek! Również kiedy do spokojnego górskiego schroniska wjeżdża pieczony prosiak z petardami w uszach, przy dźwiękach disco polo. /Wtf się stało ze schroniskami i gitarami???/
  • Dałam się przykuć łańcuchem do kaloryfera oraz miło konwersowałam z człowiekiem z piłą mechaniczną, w fartuchu rzeźniczym i masce. ha! Nabyłam też "zbędnej umiejętności nr 159" - wypinania się po omacku z kajdanek. Kto wie, kiedy sie to przyda, hę? /P.s. Jeżeli macie brudne ręce, nie chowajcie kluczyków w staniku./
  • Powiedziałam ok. 44 razy do zupełnie obcych ludzi: tam w wiadrze jest moje siku! 
  • Wystąpiłam z śpiewem i grą poza Śląskiem, z naszą fantastyczną Kapelą Bałamutki +!
  • Próbowałam też gwałtownego hamowania o 4 nad ranem pod nosem policji, ale wciąż przed czerwonym światłem. Niestety nie nabyłam umiejętności samodzielnego wyjazdu z Sosnowca, ale z przewodnikiem dało radę!
  • Jechałam do pracy przez Czechy (pozdro dla babki z nawigacji) oraz przez skróty, które jakoś dziwnie nigdy nie skracają drogi.
  • Jechałam bez prędkościomierza. W tym czasie Anioł Stróż trzymał mi niedomkniętą maskę... na autostradzie.
  • Przeżyłam dwa momenty radości podczas prowadzenia samochodu. Słownie DWA. Cisnąc sobie 130 po a1 przy dobrej muzyce, oraz wracając przedświtem pustą DTŚką z zespołem Rhapsody na full. Bogowie, to może być przyjemne! Marto, dzieki Ci serdeczne za możliwość doznania tego!
Podczas tego wszystkiego z pięćdziesiąt razy pomyślałam, że nie dam rady. Albo i sto. W większości radę mimo wszystko dałam. Dużo z tego zawdzięczam moim najlepszym na świecie przyjaciólkom, przyjaciołom i znajomym. Tym którzy mówią: wpadaj zawsze, daj znać, nie przebieram poscieli jakbyś znów wpadła, poczestuj się, zostawiłam Ci na stole ciasto (Magda<3), może chcesz zupy, ej jedziemy do (tu wpisać dowolną propozycję)? Wiele pomaga mi Mi, który utula jak boli głowa, robi czasem kakao, znosi dziesiątą poprawkę w parkowaniu, konsultuje jak wyje kontrolka oleju czy przypina linkę od prędkościomierza na miejsce.

A tera złota prawda z tych pierwszych razów płynąca: Życie naprawdę jest ciekawe! I zaskakujące. A na koniec powiem Wam, że miałam przez chwilę cudny widok z okna na rzekę, ale teraz widzę pięknie przebarwiony klon i wieżę z czasów Piastów. Zawsze może być lepiej, jest naprawdę dobrze!

Cudowni ludzie i scenki rodzajowe z ostatnich miesięcy:



Pfff i zawsze obiecuję sobie, że tym razem wpis będzie krótki... 

czwartek, 1 września 2016

Tymczasem

Ojoj, trzeba najpierw zdmuchnąć tu gruby kurz. Pfffffff....! Zapusciłam ten kącik. Chciałam napisać coś wczoraj, w dzień ostatni. Ale napiszę w pierwszy, w końcu to pierwszy dzień września, tyle spraw się zaczyna, dzieciaki w stylówkach śmigają do szkoły. A u mnie... Kończy się siedem lat mojej pracy, tej na którą wylałam litry narzekania. Wiadrami. A teraz, odchodząc uświadomiłam sobie, że mimo wad dała mi wielu wspaniałych ludzi! Z iloma ludźmi na świecie oglądacie zaćmienie słońca przez maskę spawalniczą, przynosicie sobie bukiety bzów i słodycze, i rozładowujecie napięcie pracy głupawką śmiechu? Wszędzie są fajni ludzie, wszędzie są też tacy, przez których boli żołądek i nie można spać. Atmosfera pracy jest ogromnie ważna. Nie wierzyłam, że ta rzeczywistość może się skończyć... A jednak! Udało się.
Wybory i zmiany zawsze są trudne. Miliony niepewności, ryzyko. Dla mnie też. Uczę się odpuszczać wiele spraw i rzeczy, nie jest to dla mnie proste, żołądek zawiązany w supeł. Ale po tylu latach pracy odkrywam, że można iść do pracy bez bólu żołądka i zniechęcenia, że pracowanie może dawać radość. Choćby dlatego warto było coś zmienić, nawet jeśli wprowadza to w życie sporo chaosu. Ilustracja: o taką kawę zrobił mi Ondra... Żałujcie, że nie wiecie jak pachnie i smakuje! Mielona w młynku z kardamonem, zaparzona w dżezwie. Moja nowa praca! To brzmi dumnie.


Czasem lubię przebywać u kogoś w domu. Jakbym mogła trochę poudawać, że jest mój, taki "dom na chwilę". Ładny i dopieszczony ze smaczkiem albo taki z widokiem na góry. Udaję, że jestem ustatkowana, stabilna i ogarnięta, a nie rozstrzelona w przestrzeni 150 km. Ostatnio napisałam "ja nie mam domu" i zrobiło mi się smutno. Ale może lepiej by było powiedzieć: mam wiele domów. Może żaden nie jest do końca mój, ale mam ich wiele u różnych moich przyjaciół, którzy pomagają mi w potrzebie, przygarniają, pożyczają, zostawiają klucze, wspierają. Trudne sytuacje upewniają mnie tylko, że: nie jestem sama. I że świat jest pełen dobrych ludzi. Zdrowie zmian i pogranicza!

piątek, 20 maja 2016

Zwierzenia śląskiej kinomanki


fot. Kino Patria 

Zaczęło się od kina PATRIA w Rudzie Śląskiej, kina z 1937 roku. Ktoś nam już dawno polecał, wreszcie się wybraliśmy. Na początek miłe zaskoczenie - kupując bilet rzuciliśmy kostką, ceną biletu była liczba wyrzuconych oczek! Jest tam też miła kawiarnia, z napojami można wejść na salę (niestety z szeleszczącymi czipsami też... moja wielka bolączka kinowa... choć w sumie, kiedyś jeszcze się paliło papierochy, coś za coś!). Pod ścianą stoją wygodne kanapy, jest to piękna sala kinowa w starym stylu, choć może dawno nie odnawiana. Obejrzeliśmy tam Przypadek K. Kieślowskiego, z młodziuchnym Lindą, stary, doskonały film! Pomyślałam sobie z otuchą, że jeszcze można mieć fajny pomysł na stare kino, zachęcić, przyciągnąć, połechtać widza. Sala nie była pusta, pełen przekrój wiekowy. Przyjemny wieczór. 

Zwiedzając dalej stare śląskie kina wybraliśmy się wczoraj do zabrzańskiego kina ROMA (1912 rok!). Przepiękny stary budynek, czerwony neon nad wejściem, maleńka kasa, czerwona tabliczka z napisem "widownia". Na ścianach ręczne szkice architektoniczne budynku i jego historia. Za to byliśmy jedynymi widzami na wieczorny seans. "Dla naszej dwójki tylko wyświetlacie?" "Zwykle dla tylu gramy..." - odpowiada szpakowaty Pan. Oglądamy. W połowie filmu niespodzianka, film się "zrywa" (!) choć już nie jest odtwarzany z taśmy. Mimo wszystko nie jestem zła, tylko rozbawiona, gdy idę szukać operatora. Dwaj Panowie bardzo przepraszają i z okazji przerwy w projekcji zaczynają opowiadać. Że taśmy też już się rwały, ze starości, bo wysuszone. Kierownik sam ze swoich pieniędzy projektor kupił, żeby wyświetlać. Ściany też pomalowali sami w tej pięknej, wielkiej sali, bo pieniędzy nie było. Miasto nie dotuje, kino umiera. Udaje się uruchomić film i już do końca oglądamy. "Dobry film, prawda? Zapraszamy znowu!" - Pan żegna nas cały w ukłonach i przeprosinach. Robi mi się strasznie żal tego miejsca i tych, którzy wciąż jeszcze starają się go utrzymać. Okazuje się, że moi znajomi mają dużo dobrych wspomnień z tym miejscem, czy to randki, czy to zimowe kameralne seanse przy choince... Żal by mi było, gdyby kolejne takie miejsce zniknęło z mapy Śląska. 


W myślach próbuję ostatnio odpowiedzieć na pytanie "a co byś chciała robić?" - w sensie zawodowym. Na listę wciągam pracę w takim miejscu, ożywienie go jakoś, tchnięcie nowego kinowego ducha. Na przekór smrodowi popcornu, którego nie znoszę, na przekór półgodzinnym reklamom i super modnym repertuarom. Było sobie kiedyś w Łodzi kino Cytryna, w którym był katalog zniżek: żółte ubranie - minus 2 złote, masz ze sobą cytrynę - minus 1 zł od ceny. Wspominam je z sentymentem do dziś. Można zrobić takie miejsce przyjaznym, można działać, można... próbować. Ale czy komuś się jeszcze chce i czy komuś "z góry" jeszcze na tym zależy... by takie miejsce mieć?

W Gliwicach chodziłam do naszego jedynego studyjnego kina zwykle w poniedziałki - bo były tanie bilety w ten dzień, ale też - bo czas tak się układał. Niedawno włodarze postanowili, że jak każda instytucja kultury kino studyjne będzie w poniedziałki nieczynne. Ja rozumiem duże muzea i instytucje w wielkich miastach europejskich... ale Gliwice? Kino studyjne? Gdzie frekwencja chyba i tak nie powala na kolana? Naprawdę? Szkoda. Ostatnio na seansie za niemalże 20 zł w tymże kinie, na dużej sali (bo jest duża i mała) byłam... sama. Sama jedna. Tak więc za te 18 zł pracowała pani w kasie, bileter, pan ochroniarz i wyświetlony został film. W św. p. tanie poniedziałki trzeba było przyjść wcześniej, bo kolejka kończyła się przed kinem. Może jednak magia taniego biletu przyciąga widzów? Trzech za dyszkę to i tak więcej niż te moje 18... Dodam jeszcze tylko, że bardzo mię denerwuje, iż w okresie letnim owe kino jest nieczynne, kiedy ja właśnie w lecie lubię pójść do kina w ciepły wieczór albo w deszczowy dzień. Nie, nie jestem specjalistą od marketingu filmowego i działalności kina, ale to takie moje obserwacje z poziomu widza, który chciałby więcej i lepiej. I nie jest zainteresowany drogimi transmisjami z światowych oper (choć nie ma też nic przeciwko nim).


A może to po prostu brak konkurencji? Wiem, gdzie w Gliwicach wisi jeszcze ciągle ten stary neon, pozostałość po kinie Jutrzenka, które się tam mieściło. Obecnie w Gliwicach, jest JEDNO kino studyjne. A wiecie ile było? Dźgnęłam temat i zdębiałam. W przypływie fascynacji chciałam je opisać po kolei, ale ktoś już to zrobił ("co krok było tu kino"). Ale za to je wymienię: 

- Kino „Mikrus”przy ul. Dworcowej (podobno rząd dziesięciu krzeseł, ale tanie bilety!) 
- Kino Teatr X przy ul. Strzody (od 1890 roku, pierwotnie była tu gospoda ze stajnią! Czynne do 2009) 
- Kino Jutrzenka ul. Zygmunta Starego 34, jego neon wisi na budynku do dziś, można sprawdzić
- Kino Grażyna na rogu ul. Jana Śliwki i Szobiszowickiej (do lat 90tych)
- Nieistniejący budynek na placu Mickiewicza: „Schuetzengarten” (XIX wiek) „Stadtgarten”(1919) „Deulig - Palast” (do 1930) „Capitol” (do 1945, kiedy został zniszczony)
- Kino Apollo (dziś Biedronka...) róg ulic Wieczorka i Kozielskiej
- Kino Zryw ul. Dubois (lata 70te) przy Fabryce Drutu.
- Kino Casino, od roku 1975 i Kino Jowisz (dawne kasyno oficerskie, 1959 - ?) na rogu ulic Sowińskiego i Mieszka "Bywałem tam często. Zabawne, ale czasami wpadał na salę kinową dyżurny i wywoływał żołnierzy na jakieś zbiórki czy alarmy. Oglądałem tam np. drugą część Rockiego"
- Kino „Ustronie” przy ul. Wincentego Pola 11. (lata 70te) 
- kino funkcjonowało też w jednostce wojskowej przy ulicy Daszyńskiego, mała, kameralna sala do projekcji filmów. 
- Kino Montochemu "Szarotka" przy pętli tramwajowej na Trynku
- Kino Zorza - ul. Metalowców, dzielnica Łabędy
- Kino Panorama, (lub Kino Metalowiec) stare mdk Łabędy (Jedyna w tamtych czasach scena obrotowa, "zarówno ona i cała sceniczna infrastruktura chyba jest tam do dzisiaj, bo to zostało zamurowane, odcięte – mówił Andrzej Kaczmarek, dawny pracownik nieistniejącego już kina"
- Kino Bajka (funkcjonujące do dziś jako Kino Amok - Scena Bajka)
- Kino Wyzwolenie (niestety nic o nim nie znalazłam) 

Trzynaście lub czternaście kin. Przewinęła mi się też liczba 16 ale nie umiem jej potwierdzić. 
Ale nawet - trzynaście. Nawet jeśli w jednym czasie "tylko" 7 z nich działało. 
Dziś tylko jedno. 
Jak to możliwe... 
Wiem, że wiele czynników na to musi wpływać, że mamy kina domowe, że multipleksy zabijają, że się nie chce chodzić bo przecież telewizor jest powszechny, a bilety drogie. Ale naprawdę... aż tak bardzo... przestaliśmy je cenić? Chyba znów mam to poczucie, że urodziłam się "za późno" jeśli chodzi o epokę. Kina studyjne, wróćcie! You made me feel alive, but something died I fear. SOS. Z filmu High-rise, niezwykły cover. 


Cytaty pochodzą z forów internetowych oraz artykułu "Magazyn w kinie". 
Zdjęcie Romy pochodzi z artykułu, do którego link jest w nazwie kina. 

środa, 20 kwietnia 2016

Toksyczne jezioro Geamana (Rumunia)

Żyjemy w społeczności zwanej Unią Europejską, która między innymi (według mnie) odpowiada za stanie na straży środowiska naturalnego i chronienie go przed głupimi pomysłami poszczególnych wysoko postawionych osób. Rumunia jest w UE od 2007 roku, czyli już sporo. To będzie krótka i dosyć smutna opowieść o tym, jak pieniądze znaczą więcej niż środowisko, ludzie i zasady społeczności. 

W to miejsce, które kiedyś było wioską Geamana, trafiłam podczas wyjazdu z Irkiem J., Tak, jeżeli interesujecie się Rumunią czy też Karpatami turystycznie, eksploratorsko, wycieczkowo - na pewno gdzieś się natknęliście na jego teksty lub zdjęcia, to jest TEN Irek! (Uśmiecham się tu i pozdrawiam! I dołączam do grupy wielbicieli). Polecam wyprawy z nim, a także jego wskazówki - bo naprawdę niezwykłe miejsca znajduje wciąż w Rumunii (i nie tylko) i co najlepsze - chce się swoją wiedzą dzielić! Ale tam jeszcze nie byłem - powiedział. Więc to miejsce odkrywamy razem. Wiemy, że jedziemy do zatopionej wioski, zatopionej odpadami toksycznymi z pobliskich kopalni - złota i żelaza. Nie znajdziecie tego "jeziora" na mapie, zmowa milczenia. Chyba nie spodziewałam się tego, co zobaczyliśmy.


Tuż po wjeździe zatrzymujemy się przy rurze, z której spływa... to coś. Płynie wąwozem, nie jest wybetonowane, sterylne, płynie sobie luzem, jak potok, strumień szlamu. Nie jestem chemikiem, ale... Czy nadal czujecie się jak w Unii Europejskiej? Jak to możliwe, że to się dzieje? Że to jest czynne? Jak nie wiadomo o co chodzi - chodzi o pieniądze. No to trochę historii. 


W latach 70tych dwudziestego wieku żyło tu około 400 rodzin, była to zwyczajna osada w Górach Zachodniorumuńskich. Życie mieszkańców zmienił rok 1977. Nicolae Ceausescu postanowił poszerzyć kopalnię miedzi, największą w Rumunii, drugą co do wielkości w Europie. Zdecydowano, że dolina zostanie naturalnym osadnikiem na toksyczne odpady. Plan zrealizowano w 1978 roku. Ludzie zostali przesiedleni do bloków w pobliskiej Lupsy, a w dolinę popłynęła rzeka toksycznych zanieczyszczeń. Ale to nie koniec historii. 


Rzecz idzie o złoto. Na tym terenie w małej miejscowości Rosia Montana wydobywano je od czasów romańskich - ale oczywiście nie metodą odkrywkową i nie płukaniem chemicznym. Wszystkiemu winna jest kanadyjska firma Gabriel Resources która wykupiła kopalnię złota w pobliskim Rosia Montana i uzyskała zgodę lewicowego rządu na wypłukiwanie złota i srebra cyjankiem. Wywołało to protesty - obrońców środowiska naturalnego, ale nie tylko (rok 2013). Protestowały tysiące ludzi, przez wiele dni, m.in. na ulicach Bukaresztu. Obejrzyjcie antyreklamę przygotowaną przez rumuńską aktorkę Maię Morgenstern (Maria w "Pasji" M. Gibsona) przeciwko rozbudowie kopalni Rosia Montană "Człowiek jest wart więcej niż złoto. Salvati Rosia Montana".


Dlaczego? Przeanalizujmy. Dolina jest naturalna. Wszystkie związki z osadnika wsiąkają w ziemię do wód gruntowych, ale też zaczynają wypływać i przedostawać się z wodą do jednej z większych rzek - Aries, która ma 200 km długości. Widać, że substancja, która nieustannie wpływa jest ciepła i paruje, przedostaje się zatem do powietrza. Ale kogo to interesuje, gdy w grę wchodzą duże pieniądze? Tłumaczenie rządu jest takie: "w ubogim kraju europejskim projekt ma kluczowe znaczenie dla ożywienia niewydolnego górnictwa w regionie rumuńskim, które pilnie potrzebuje pracy i inwestycji". Pytanie czyim kosztem. Protesty nie powstrzymały działań kopalni, ale 24 marca 2014 pod naciskami opinii społecznej rząd zawiesił projekt na czas nieokreślony. Tylko co z tego? Efekt jest tylko taki, że są wyczuleni na podstępnych ekologów i podjechali do nas mili panowie, prosząc grzecznie, żeby nie robić zdjęć, gdyż jest to "teren industrialny". 


Największą dla mnie tragedią - oprócz skażenia terenu i wody - jest ciągła obecność ludzi tam. Ciągle w odległości kilku metrów od "wody" mieszkają ludzie. Kilka osób nie dało się przesiedlić z tego terenu. Podobno to już kolejny ich dom - razem z podnoszącym się poziomem szlamu przeprowadzają się coraz wyżej. Dzięki Tudorowi, rowerzyście który akurat był tam w tym samym momencie, co i my, rozmawiam ze staruszką. Woda jest zatruta, mówi. Krowy chorują, daję im lekarstwa. (Jak sobie wyobraziłam to mleko...). Woda zatruta, trawa zatruta. Pokazuję na wystający jeszcze dach biseriki (cerkiewki). Zaczyna płakać. Nawet nie mogę pójść na groby rodziny, wszystko jest pod wodą, wszystko zatrute. A potem zostawia nas i biegnie, goni z trudem wielkiego świniaka. Patrzymy zdziwieni co ona robi, a ona próbuje odpędzić go od wody... czerwonego strumienia, który spływa z kopalni żelaza. Wszystko tutaj zrobiły pieniądze - mówi Tudor. U góry widać maszyny kopalni. 

(zdjęcie kobiety, z którą rozmawiałam - Irek Jóźwik) 

Jest w tym miejscu coś pociągającego i odrzucającego zarazem. Właściwie nie wiem czy dziwne piękno tego toksycznego miejsca nie jest jego przekleństwem... czy niedługo nie zrobi się z tego kolejnej atrakcji wycieczkowej i jeszcze bardziej zepchnie temat na bok. Ja osobiście jestem przerażona, że to wciąż funkcjonuje i wszyscy wysoko postawieni oficjele - Unii, Rumunii, innych krajów, przymykają na to oko. Osadnik się napełnia, to nie będzie trwało w nieskończoność. Obyśmy nie byli świadkami jeszcze większej katastrofy i skażenia terenu w przeciągu kolejnych lat... 

Kiedy wyjeżdżamy, przejeżdżamy przez wioskę, Geamanę, na końcu osadnika. Ludzie spokojnie siedzą na ławeczce, biegają dzieci, jak gdyby nigdy nic. Za nimi chemiczny błękit wody i dach cerkwi. Żegna nas rozpaczliwie piszczący pies. Robi mi się bardzo smutno i bezsilnie. 

piątek, 18 marca 2016

Bunt owiec


Cały czas zerkam na Islandię jednym okiem, jednym uchem. Przez profile znajomych, przez zdjęcia tych, którzy tam. Razem z przyjaciółkami przeżywam ich wyjazd na wyspę. Zwłaszcza, że ja zostaję tu. (Powyżej design z sklepiku w Akureyri). 

Ostatnio wszystkie znaki wskazują na owce. Zapamiętałam je jako puchate kulki o kiepskim wzroku, które zmykały w popłochu, kiedy zbliżałyśmy się do nich samochodem, jakby nagle ujrzały ducha. Albo wroga. Tak zmykały, że prawie gubiły kopytka. Tak właściwie, to prawdziwe kolonistki wyspy - to nie tak, że były tam od zawsze, przywieźli je wikingowie.  Te miłe puchate, żarłoczne stworki, a właściwie ich przodki, po części odpowiadają za to, że na wyspie flora jest bardzo ubożuchna. Zostały opisane już w islandzkich sagach, a obecnie szacunkowo jest ich cztery razy więcej niż ludzi.


Widzieliście już film Barany (Rams lub też Hrútar)? W tym filmie pięknie widać koegzystencję ludzi i owiec, to nie jest tylko układ nadistota-podistota, to właściwie specyficzna przyjaźń, z dozą obopólnej korzyści. Niestety bohaterom filmu owce zaczynają chorować. Jako odizolowana wyspa Islandia nie może sobie pozwolić na epidemię, wkraczają więc do akcji czyściciele (lub też ratownicy, zależy z której strony patrzeć, ale w tym wpisie bądźmy wszyscy owcami). Ludzie, którzy od pokoleń hodują owce nagle zostają w pustce. Ogromnie mi podczas oglądania tego filmu było smutno. To film o nagle napadającej nas samotności. 

Owczy cykl roku na Islandii jest taki, że na okres letni są one wypuszczane i łażą sobie wolno. Na jesień odbywa się wielkie islandzkie święto rettir, odpowiednik naszego redyku czyli spędzanie owiec do specjalnych, tradycyjnych zagród (Miniiceland, czy to nie Wasze zdjęcie, to drugie?). Jest ogłaszana lista miejsc i daty, w których kolejno odbywają się spędy. Dzięki oznaczeniom (nacięcia na uszach, teraz już chyba kolczyki) gospodarze odnajdują swoje stadka i na zimę owce wracają do zagród. Jak się domyślacie - święto oprócz wytężonej pracy posiada też elementy spożywcze, kulturalne typu: muzyka & śpiew i wspólna zabawa. Czy trzeba dodawać więcej, żeby powiedzieć, że owczość to element życia społecznego i spoiwa kulturalnego wyspy? O rozpoznawalnych na całym świecie swetrach z wełny lopi tym razem już nawet nie wspomnę! Owcą wyspa stoi! Niby mają jakąś część wolności, a jednak mus to mus, trzeba wrócić i żyć z człowiekiem na jego warunkach, żeby przetrwać ciężką zimę. Pozorna wolność, ale w ściśle określonych granicach, takie to owcze życie.

Ale nie tych owiec, o których chcę dziś opowiedzieć.
Te owce nie wróciły.


Owce, o których mam ochotę opowiedzieć złapały wiatr od morza w nozdrza i wybrały inną drogę. Może nie miały ochotę na ubój, który oczywiście towarzyszy zimie. Może dużo dyskutowały o prawach zwierząt, o ludziach obcinających kotom łapki i wiążących psy do drzew, może tak jak ja miały już tego dość i zastanawiały się, co się stało z tym popapranym światem. Może po prostu ich instynkt powiedział: wracamy do natury, koleżaneczki, nasi przodkowie przybyli tu z wikingami! Baran-przywódca nazywany jest forystufé, prowadzi stado przez przeszkody i podczas złej pogody. Może ten akurat miał dość ostatnich femistycznych zrywów i manif, i chciał ochronić swój dogorywający mały patriarchat. Może wreszcie dotarły do kresu swojej wytrzymałości bo nie mogły już słuchać Klubu Trójki, nieutulone w żalu za red. S., jak ja. W każdym razie - nastąpił bunt, na Islandii jest mało ulic, na które mogły wyjść protestować, a poza tym pewnie by podzielono liczbę protestujących kopyt przez dwa i powiedziano, że sfiksowały bo są wegetariankami. Bunt zaprowadził je na niedostępny klif Tálkni na fiordach zachodnich Islandii. Przedostały się tam i założyły Samozwańczą Owczą Kolonię (SOK). Wiedziały, że ich koleżanki udowodniły, że są w stanie przeżyć 45 dni pod pokrywą śniegu (! tru story bro!). Podjęły to wyzwanie. I udało im się, przezimowały na wyspie. Niestety, takie sielanki nie trwają wiecznie, nie tak łatwo uciec od systemu - wypatrzyło je tam ludzkie oko. Czasem mam wrażenie, że w ludzkim dążeniu do uporządkowania świata, najbardziej szczypią i kłują w oczy układ małe zbiorowości, w których panuje wolność. Przecież w naszych ludzkich wielkich systemach nie ma zgody na myślących i żyjących inaczej. Dążymy do uogólnień. I pozornego homogenicznego porządku.


Kartka z Islandii by Kasia D., która to opowiedziała mi całą historię owiec, narysowała i wysłała prawdziwą pocztą z islandzkim znaczkiem! Obawiam się, że zamierzenie mogłam opowieść nieco ubogacić.

Uznano, że owce prawdopodobnie są chore. No bo jak inaczej wytłumaczyć pęd kopyt do wolności, do zerwania obowiązujących norm, jak nie zaburzeniem, jak nie tajemniczym wirusem. To nie może się rozprzestrzenić. Zapadł wyrok. Wpierw próbowano je ustrzelić z powietrza. Rebeliantki, ale i to jakoś przeżyły, może się tego spodziewały? Musiano dopłynąć i rozprawić się z nimi oko w oko. Co czuli potomkowie twardych wikingów, zabijając dzielnego fortystufe? Czy miał w oku taki błysk, jak William Wallace? Czy zabeczał na koniec: frelsi!? Czy tylko z tą swoją owczą powagą na włochatym pyszczku spojrzał im smutno w oczy i pomyślał: warto było zwiać choć na chwilę od Waszej zbyt ułożonej normalności i codzienności. 

Zbadano je później pod kątem epidemii. Owce były zdrowe.

Teraz na Islandii powstają o rebeliantkach i krwawym tłumieniu buntu wystawy. 

Jeżeli myślicie, że to też wymyśliłam, zobaczcie tutaj: http://snaebjornsdottirwilson.com/art-becoming-and-erasure/ autorką tej wystawy jest Bryndis Snæbjörnsdóttir i jej mąż Mark Wilson. Mnie chyba najbardziej zaskoczył element wystawy, podpisany jako relikwia (ang. relic), owcza kość i srebro. Może powstaną też o tym wiersze i legendy. Może właśnie jedną z nich przeczytałeś/łaś.  


I tak sobie życzeniowo myślę, żebyśmy nie poszli tą drogą w naszym małym krajowym światku. Drogą dążenia do jednorodności za wszelką cenę. To się jeszcze nigdy nie udało, a zawsze zbierało obfite żniwo istnień. Niestety w tym przypadku ludzkość ma problemy z wyciąganiem wniosków, uczeniem się na błędach i niepowtarzaniem historii. Tego się nieustająco boję.

środa, 9 marca 2016

Ckni mi się za chustką

Tęsknię za chustką. Jeżeli teraz myślicie: znowu o muzułmankach, imigrantach itp.? - to tylko oznacza, że w krótkim czasie zbudował nam się wąski cykl skojarzeniowy. Że zasłanianie głowy to teraz tylko temat kultur muzułmańskich, które kobiecie każą włosy (lub więcej – całą twarz i postać) zakrywać. Aha! Proszę, już się prosi o burkę! Może mi znów, jak dziś, ktoś od męskiego, białego, heteroseksualnego serca napisze: "to nie ciemnoskorzy to brudasy.. spoko bedziesz ajnie wygladac na łancuchy w przedpokoju nie zapomnij zrobic sweetfoci" (pisownia oryginalna)Ale nie, nie o tym będzie. W wielu tradycjach głowa kobiety powinna była być zakryta, dajmy na to - w tradycji żydowskiej, zrobię też małą wycieczkę do Starego Testamentu: „Bo jeśli kobieta nie nakrywa głowy, to niech się też strzyże; a jeśli hańbiącą jest rzeczą dla kobiety być ostrzyżoną to niech nakrywa głowę.” (1 Kor 11,6 ). Ale nie trzeba sięgać aż tak daleko. Czemu dzisiejsze babcie (i dziadkowie!) noszą bereciki z antenką? Bo za czasów ich młodości to była normalna moda. Dwa pokolenia wstecz były noszone chustki, bereciki, kapelusze, szale i woale. Zawsze coś na głowie, nic w tym nie było dziwnego. Bardzo ciekawie napisano o tym na innym blogu - bardzo Wam polecam - dawno temu w Sosnowcu:
http://dawno-temu-w-sosnowcu.blogspot.com/2012/04/chustka-czy-kapelusz.html Zastanawia mnie, czemu to zniknęło... hipisowski bunt odkrytej głowy i długich, rozpuszczonych włosów? Hm. Nie wiem. Że to tylko kwestia mody - nie wierzę. 

Nasze polskie stroje ludowe, regionalne, mają niezłą fantazję w nakryciach głowy. W słowiańskiej kulturze ludowej głowa kobiety - a zwłaszcza zamężnej - miała być przykryta. Chusty, chustki, czepce. W zimie wielkie chusty obejmujące głowę i szyję, wiązane pod brodą. Moja koleżanka mówi, że czasem babcia zdejmowała z głowy swoją chustę i owijała ją w zimie, i że to naprawdę działało, żaden podmuch wiatru się nie przecisnął. Uwielbiam wiele ludowych nakryć głowy, np. białe chusty z biłgorajskiego stroju regionalnego. Muszę przyznać, że czasem nakrycia głowy przybierały dość kuriozalne formy, mam taką własną teorię, że im człowiek bogatszy był tym bardziej wydziwiał i że na nizinach ludzie też mieli więcej fantazji - te biedniejsze, które musiały pracować nosiły chustkę - była praktyczniejsza.  Kto nie musiał się wiele ruszać, mógł haftować czepce i nosić takie budowle na głowie, w których się nie dało za wiele ruszać. Ale tak naprawdę - nie ubierało się tego na co dzień, tylko od święta, strojnie. 


wybujałe czepce biskupiańskie, haftowne czepce warmińskie i cudowny strój biłgorajski 
(zdjęcia z Internetów, niestety nie znam autorów, ale zaznaczę, że nie moje)

Powodów przykrywania głowy było wiele, to wszystko ma swoją podstawę w dużo starszej wierze w siłę, zamkniętą we włosach. Obcinało się włosy w momentach naprawdę ważnych – postrzyżyny, żałoba. Wierzono, że włosy to nośnik siły, a nawet duszy - i obcinanie ich osłabia organizm, dlatego też próbowano zdobyć czyjś włos do zaklęcia.  Podarować komuś pukiel włosów - dziś nie wydaje nam się to atrakcyjne, ale było! To był dowód wielkiego zaufania i oddania części siebie w czyjeś ręce! Nie bez powodu też bohaterki baśni mają piękne, zazwyczaj bujne i długie włosy. "Pod jej warkoczem księżyc błyszczy, a na każdym włosku perła lśni". 
Był to też dość jasny kod kulturowy - po nakryciu głowy łatwo rozpoznawało się stan cywilny, obrączki się nie nosiło. Albo stan majątku - czy zdobiona, czy z dobrego materiału, czepiec czy chustka. Na Warmii: „Początkowo czepki zakładały wszystkie kobiety, ale w XVII wieku wydano ustawę zakazującą noszenia czepców kobietom niezamężnym. Czepiec zakładano tylko w dni świąteczne, a na co dzień zakrywano głowy białymi, płóciennymi chustkami. Zimą płótno zastępowano czarną wełną.” Na koniec oczywista jest jeszcze praktyczna funkcja użytkowa - wiązało się toto, żeby włosy nie przeszkadzały, nie wpadały do jedzenia, nie właziły w oczy. Moja ciocia do dojenia zawsze wiązała chustkę na głowie, żeby potem z mlyka nie łowić.

Na górnym Śląsku zamożniejsze mężatki nosiły czepce rozbarskie, te nie tak zamożne przykrywały głowy purpurkami, czerwonymi chustkami. W cieszyńskim - czepce koronkowe i szatki, kolorowe chustki, dość sztywne. Ale nie zawsze panna latała z odkrytą głową - wianek to w końcu symbol panieństwa i dziewictwa, te górnośląskie dziś są najczęściej przywoływane, bo też kolorowe i przyciągające oko. 

* Nikt ci go nie wzioł tylko Jasinio bo mi obiecoł złoty pierścienio * Pierścienia nie doł wiunek mi stracił, zobocys Janko bedzies go płaciuł * Zapłaci Tobie pan Jezus z nieba jak Ci przy ślubie będzie potrzeba * Do ślubu poszła wiunka ni miała, zielone wstunski w włosy wpinała *

purpurki, wianki i czepce rozbarskie (Górny Śląsk), chusty z Radzionkowa i ze stroju cieszyńskiego
(zdjęcia z Internetów)

No i dziś – ja bym chętnie tę chustkę ubrała. Tę, tamtę, beduińską czy śląską, różną. W sumie może kiedyś wreszcie zrobię ten eksperyment. Jest kilka odważnych dziewczyn np. Iza z Wielosmaków, które chustkę noszą na co dzień. Jestem ciekawa reakcji. Zdziwień. Nazwania wieśniaczką, pytania czy może chora, postraszenia burką, która nadciąga. A może to tylko w mojej głowie? W lecie, tam, gdzie upały, ciągle latam w chustach i chustkach. Noszę też zawsze przy sobie szale i chusty – żeby wejść gdzieś, gdzie kobiety powinny się zakrywać – do meczetów, do cerkwi. Szanuję te zwyczaje.

No dobrze, a jednak, dziubnę i tu. Z chustą u muzułmanek sprawa – dla mnie – jest prosta. To kwestia wolności i jej braku. (Inaczej podchodzę do burki, gdyż tu stawiam wyżej zakaz zasłaniania twarzy i kwestię bezpieczeństwa.) Ważne jest to, że kraje muzułmańskie to nie tylko burka! Wspominałam też o tym przy okazji wizyty w Izraelu (nie tylko burka - czyli nikab, hidżab i inne). ''Rawan: Założenie hidżabu to była moja decyzja. Jest elementem praktyki religijnej, a nie tylko symbolem. Daje mi poczucie bezpieczeństwa i pewność siebie i w żaden sposób nie ogranicza mojego codziennego życia. Żyję normalnie - uprawiam sport, prowadzę samochód i pracuję''. Tak więc - nie zasłona, ale po prostu nakrycie głowy. Takie jak moja babka nosiła! Ot chustka. Jeżeli nosisz chustę, bo tak chcesz – nie widzę w tym problemu. Ale jeżeli musisz – staje się to problemem. Jeżeli musisz nosić, choć nie chcesz. Jeżeli musisz zdjąć, choć chcesz włożyć – również. Wolność od. Wolność do. Niby to tylko kawałek materiału, a jednak symbol, który łatwo wykorzystać do dyskusji - o wolności, integracji i asymilacji. Ciekawe, że męski zarost, mimo że symbolicznie podobny, nie jest tak szeroko dyskutowany jak kobiece włosy. 

Dwa przykłady dały mi dużo do myślenia. Cytuję za artykułem: Czy muzułmanie potrafią się asymilować?  "Dwa przypadki są dla mnie symbolem fundamentalnej nieuczciwości i ideologizacji narracji o „nieintegrujących się muzułmanach”. Pierwszy to debata nad możliwością noszenia hidżabu przez muzułmańskie policjantki – jego zakaz w niektórych krajach uznawany jest przez część islamofobów za sukces modelu integracji, zezwolenie zaś w innych krajach za owego modelu porażkę. Zastanówmy się jednak przez chwilę o kim mówimy – o kobietach, które łamiąc pewne tabu dotyczące roli kobiet w ich kulturach pochodzenia postanawiają narażać swoje zdrowie i życie chroniąc swych współobywateli i stojąc na straży europejskiego porządku publicznego. Trudno jest mi sobie wyobrazić lepszy przykład chęci integracji, a jednak kobiety te klasyfikowane są jako odrzucające integrację ponieważ ową służbę społeczeństwu chcą łączyć z zachowaniem wierności elementarnym zasadom swej religii. Drugi symbol tej debaty to Latifa Ibn Ziaten, matka francuskiego żołnierza zabitego w 2012 roku w ataku terrorystycznym w Tuluzie, prowadząca fundację na rzecz pokoju, dialogu muzułmańsko-żydowskiego i sekularyzmu. Kiedy zjawiła się na poświęconej świeckości konferencji we francuskim parlamencie, została przez kilku uczestników wygwizdana ponieważ zakrywa włosy chustą. Kobieta, która oddała w służbie Francji swego syna i która prowadzi działalność promującą świeckość wśród muzułmanów okazała się być „niezintegrowana”."


A ja po swojemu, po słowiańsku, tradycyjnie i korzennie, w zimny dzień, kiedy lodowaty wiatr przewiewa mnie na wylot, tak jak teraz – tęsknię za chustką. Ckni mi się. Jak mnóstwo kobiet w mojej rodzinie - nosiłabym. Sama siebie pytam - co mnie u diaska powstrzymuje... ?

sobota, 13 lutego 2016

Miętowy budda

Wczoraj moja przyjaciółka powiedziała, że nasz język karleje, że wracamy do porozumiewania się za pomocą obrazków. Znów. I że być może małpy jednak nas prześcigną, może to ich szansa. Kto wie...? Migowy ASL już opanowały. Czasem jednak brakuje słów, czasem po prostu więcej mówi obraz. Brak mi słów, żeby powiedzieć, jak bardzo już czekam na wiosnę.
To jest moja mięta pancernik (bo taka pancerna), która nie daje się zniszczyć i pomimo mojego dość luźnego traktowania roślin - zawsze się odradza. Najlepiej jej było na parapecie, teraz w domu na jakiś czas się zahibernowała w ramach buntowniczego żądania dostępu do świeżego powietrza. 
Tłuściutki Budda został znaleziony jesienią na śmietniku. Moja kumpela ostrzega, że nie przyniesie szczęścia stojąc na podłodze - że musi stać wyżej niż głowa. Ale zamiast nakłaniać go do przynoszenia szczęścia i wiercić mu dziurę w tłuściutkim brzuchu, pozwoliłam mu spokojnie medytować wśród roślin. 
No i teraz, kiedy idzie... no już na pewno idzie - ONA! - moja mała mięta postanowiła znów ożyć i... poczuła miętę do buddy. I proszę, zwinęła mu się w kłębek na brzuszku. Teraz czekamy razem. 


niedziela, 24 stycznia 2016

Ciasto Svei

Odwiedziła mnie przyjaciółka. Najpierw chciałam napisać: dawna przyjaciółka, ale tak pomyślałam o niej, zanim przyjechała. Bo właściwie, co to znaczy, że dawna? Z dawnych lat, to tak. To prawda, że kiedyś było nam do siebie dużo bliżej. Właściwie nie pamiętam już pierwszego naszego spotkania... inauguracja pierwszoroczniaków czy jakiś korytarz przed jednymi z pierwszych zajęć? A może ta sama ławka na jakimś nudnym wykładzie? Ale potem przez kilka lat śmy razem jadły, spały, uczyły się, czytały te same książki, spóźniały się na zajęcia albo zwiewały z zajęć, podróżowały też razem, czasem. Było bliżej. A jednak kiedy przyjeżdża nie jest sztywno, czego zawsze się boję, kiedy dłużej kogoś nie widzę. Przecież oboje się zmieniamy w czasie... Ale nic to. Ona jak dawniej ma przygody jadąc do mnie, gubi się i znajduje, nabija siniaka w pierwszej minucie spotkania, kiedy już się odnajduje. Przestrzeń kiedyś też robiła ją w ciula... a może to mój wpływ? Zakrzywiam jej czasoprzestrzeń! 

Tak czy inaczej - jest. Siedzimy, gadamy, pijemy herbatę. Trochę jak kiedyś w studenckim mieszkaniu, w którym przy kawie w kuchni wszyscy prowadziliśmy ożywione dyskusje o wszystkim. Przyjemnie tak się dowiedzieć znów, że czas nie ma znaczenia. 

I nagle zaczynamy wspominać nasz wspólny wyjazd do Szwecji. Wakacje, jeździłyśmy zarabiać. Dumę do kieszeni, robocze ciuchy do plecaka. Autostop, pierwsze śniadanie było z widokiem na morze, na to nasze tylko z drugiej strony. I potem na zmianę "teraz Ty mówisz" - od drzwi do drzwi. "Dzień dobry, szukamy pracy, czy może..." Brrr. A jednak wspaniały czas, mnóstwo dobrych ludzi.

Na dłużej zatrzymałyśmy się w małej wiosce, sąsiedzi polecali nas sobie nawzajem do pomocy w ogrodzie. Ale tak naprawdę, to z naszej obecności "za płotem" ucieszył się Elias. Starszy i chyba trochę samotny człowiek, który w jakiś sposób cieszył się z naszego towarzystwa. Po pracy zapraszał nas na lampkę wina i rozmowę, raz zabrał nas na wycieczkę. Zawsze był dla nas miły i zawsze uśmiechnięty. Szwedzi, o których się mówi, że są tacy zimni... tak naprawdę dali nam wiele ciepła. 

Porządkowałyśmy też ogród jego sąsiadki. Svea miała chyba z osiemdziesiąt lat... albo i więcej, staruszka w okularach z grubymi szkłami, uśmiechnięta, drepcząca z balkonikiem. Nie mówiła ani słowa po angielsku. Ale kilka razy zaprosiła nas do siebie na kawę i ciastko. Elias szedł wtedy z nami i tłumaczył, my po szwedzku mówiłyśmy wtedy chyba tylko: dzień dobry i dobre ciastko... a no właśnie. Svea przyjmowała nas z pełnym honorem popołudniowych kawek u starszych pań, była słoneczna, zazieleniona weranda, stare meble, małe filiżanki i ciasto. Ale jakie to było ciasto! Kardamonowe, pachnące, najpyszniejsze, cudne. Uśmiechnięta szwedka i my uśmiechnięte do niej, bo wszak bez słów takie porozumienie... i ten zapach ciasta... Wspomnienie wakacji.

Kiedy wyjeżdżałyśmy w dalszą drogę Elias był smutny, pożegnałyśmy się ze Sveą. I poprosiłyśmy o przepis na ciasto kardamonowe, jej syn został na chwilę tłumaczem i dyktował nam czego ile dodać, zanotowałam to na kartce. 

Moja przyjaciółka jeszcze wymieniała długo z Eliasem kartki i wieści. Każde spotkanie w życiu jest po coś, nic nie znika i nie rozpływa się w powietrzu. Oto osiem (osiem!) lat i milion przeprowadzek później siedzimy w kuchni i ciepło wspominamy tę werandę i uśmiechniętą staruszkę. I nagle Ula mówi: zjadłabym to ciasto kardamonowe. Mmmm, nooo, ja też. Zaczynam szukać. Czy ja Wam mówiłam, że w poprzednim wcieleniu byłam chomikiem?? Przekopuję kilka miejsc i jest. Mam ją. Jasny pieron, mam tę kartkę z przepisem. I... w szafce mam perłowy cukier, przywieziony wtedy z Szwecji specjalnie z myślą o szwedzkich wypiekach. Nadal dobry. (Zemrzę! Umra!)


Jest w tym coś niesamowitego. Któregoś dnia pojawia się u Ciebie ktoś. Uśmiechasz się, choć nie rozumiesz ani słowa z tego, co mówi. Jedyne co możesz mu dać, to swoją Gościnność. Ciasto, kawę. Chwilę na swojej werandzie. Dzielisz się tą odrobiną siebie. Cieszysz się, że pierwszy raz od dawna spod pokrzyw w Twoim ogrodzie widać kwiaty. A potem ten ktoś znika i życie toczy się dalej, następnego roku grządka na nowo zarasta. Nie wiemy co było dalej. Ale lata później, całe morze i wiele kilometrów dalej ktoś w innym miejscu wspomina Twoje Imię. Wspominamy ją razem w ten pierwszy wspólny od dawna wieczór. 

To właśnie małe gesty i bezinteresownie rozdawane ciepło pozwalają nam przezwyciężyć czas, żyć w czyimś sercu jeszcze dłuuugo. Chyba by się zdziwiła ta miła starsza pani, że po tylu latach w mojej kuchni pachnie jej ciasto, z jej przepisu, z kartki z jej notatnika. I... to jest piękne, w jakiś magiczny sposób piękne. (A jakie pyszne!)

piątek, 15 stycznia 2016

Odium i remedium

Jest taka choroba, na którą wszyscy chorujemy. Ma nieskomplikowaną, niełacińską nazwę, którą wszyscy znamy: Nienawiść (łac. Odium). Ta z dużej litery, poważna, ale też ta mała codzienna, najbardziej znana, stale obserwowana. Choroba ta ma różne postacie i w każdym żywicielu rozwija się inaczej, ma też różne stadia zaawansowania. Jedno jest pewne - rośnie. Mała prowadzi do większej. Dotyka już dzieci. Jest zaraźliwa. Pokazują to różnorakie badania na organizmie społeczeństwa oraz na pojedynczych osobnikach. 

Remedium? Wciąż jest poszukiwane. Ludzie łączą się w grupy wsparcia, próbują różnych leków, żeby ją powstrzymać. Jak każdej infekcji - trochę się jej boimy, trochę nie wiemy co z nią zrobić, trochę nie wiemy jak się zachowywać względem tych, o których wiemy, że na pewno już zachorowali. Wzruszyć ramionami i powiedzieć, że przecież ludzie chorują? Poklepać po plecach i zapytać jak można pomóc, czy lepiej udawać, że nic się nie dzieje złego? Obserwować, czy myśli racjonalnie, czy też żre go cichcem coraz bardziej choróbsko?

Kiedy widzę jej tyle wokół siebie, trochę się boję, czy sama nie jestem nosicielem jej zarodników. Bo niby zwykli ludzie wokół, czasem nieznajomi na ulicy, czasem znajomi jakby nagle zupełnie nieznani - atakują, zarażeni tym wirusem. Napadają słownie, rzucają obelgi. Matki małych uśmiechniętych dzieci nagle szczerzą kły, spokojni panowie z brzuszkiem nieoczekiwanie plują jadem. Spokojni ludzie nagle są w stanie przeobrazić się pod  jej wpływem w kogoś całkiem przeinnego. A potem otrzeć skroplone czoło chusteczką i powiedzieć: to tylko taki wyskok był, może powiedziałem to za mocno. To przecież nic takiego. Boję się chodząc po ulicach...  kiedy ktoś zarażony zaatakuje właśnie mnie? 

Bo na razie ta choroba skupia się na kimś innym, uff. Można odetchnąć z ulgą. Ale czy jest pewność, że już jutro nie wybierze sobie nowej ofiary i będę przemykać ulicami kryjąc się przed nią po bramach, wyciszając odgłos kroków na ulicach i uspokajając tętno.

Niedawno odwiedził mnie kumpel, rozmawiamy o tej nagłej epidemii, niepokoimy się razem przy kawie. Mam kolegę, mówi, który łatwo może się stać obiektem napaści zarażonych nienawiścią, boję się o niego. Boimy się tego rozrostu tkanek nienawiści, prawie jakbyśmy rozmawiali o nadciągającym ataku zombich. Lękamy się razem, chcemy walczyć, chcemy bronić, chcemy się nie zgadzać, chcemy, żeby świat był zdrowy. Ale przecież trudno walczyć z wrogiem o tysiącu twarzy. Niedługo później publikuje on zdjęcie, przy którym pisze: już nie mogę milczeć, nie zgadzam się na to, nie w moim imieniu. Znów mija krótki czas i już. Zakażeni chorobą dopadli osobę, o której rozmawialiśmy. Długo nie trzeba było czekać... niepokój nie maleje co będzie z nami dalej? Z tym wszystkim? W którą to zmierza stronę? To nie wyimaginowany atak zombich, to atak ludzi przeciwko ludziom. 


Zdrowa, jestem zdrowa. Ale czy na pewno? Czy nie noszę w sobie jakichś małych nienawiści? Badam się, szukając oznak choroby. Czy kocham wszystkich wrogów, polityków, wszystkich, na pewno? Albo nauczycielka z fizyki, ależ jej nienawidziliśmy. Nienawidzimy swoimi małymi nienawistkami osób, zjawisk, pogody, pracy, Krystyny Pawłowicz, śląskiej gwary, pisiorów, lewaków. A może każdy z nas ma w sobie te ziarna i kiedy tylko ktoś zacznie je podlewać, wystrzelą do góry? Karmią się strachem, niewiedzą, o, media je dobrze karmią. Karmi je bierność i przyzwolenie, karmi je niestety Internet, który klepie po pleckach i mówi: oł je, stary, tu możesz wszystko, a te brudasy, te szczury, wszy, Ci odmieńcy mogą Ci naskoczyć!

Każda choroba ma swoje remedium. Z każdym zakażeniem można walczyć, pracować, działać, powstrzymywać. Według mnie jest to konieczne. Przemocy i nienawiści musimy przeciwstawić się wszyscy, uczestnicy, ofiary, świadkowie. Jestem dumna z tego, że mogłam się znaleźć w grupie fajnych ludzi, którzy realizują teraz właśnie doskonałe akcje, syropy na naszą zarazę. (http://uprzedzuprzedzenia.org/wybralismy-zwycieskie-start-upy/). Tylko dręczy mnie pytanie - jak dotrzeć z lekiem, do tych najbardziej zarażonych? Jak znaleźć łom, który otworzy najbardziej zamknięte serca? Czy zmiękczać je powoli i ostrożnie wacikiem nasączonym uśmiechem, czy wręcz przeciwnie, walczyć ich bronią i krzyżować ostrza?

Nie myślcie, że nie mam swoich lęków. Boję się każdej eskalacji przemocy i nienawiści. Ale tak, o wiele bardziej przerażają mnie te rosnące zjawiska w naszym społeczeństwie, niż "zewnętrzne czynniki" którymi mnie straszą "życzliwi". Straszą, żeby karmić mój strach, żeby dać siłę swojemu, widząc mój lęk. Dużo bardziej boję się napaści ze strony ludzi, z którymi mówię tym samym językiem, którzy są z tej samej kultury, są w moim sąsiedztwie - mimo że rozumieją, wydają się tacy "normalni", łatwo mogą mnie lub kogoś innego skrzywdzić. Choroba wygra, weźmie górę. Jest w tym porównaniu jedno błędne złudzenie, "Choroba" - przychodzi do nas z zewnątrz, nie mamy na to wpływu, jesteśmy bezradni. W tym wypadku - to nie jest prawda. Mamy na tę chorobę ogromny wpływ, na swój przypadek, na tych, z którymi się spotykamy. 

Odbyły się już dwa spotkania w projekcie GOŚCinność. Jedno w Gliwicach, jedno w Katowicach, poznałam wspaniałych ludzi, posłuchałam wielu mądrych wypowiedzi. Rozmawialiśmy, roztrząsaliśmy, próbowaliśmy się wspólnie zastanowić: czy potrzebna jest nasza reakcja? I jeśli tak, to jaka? Gdzie jest granica, której przekroczyć nie możemy? Dzięki Maciejowi Jansonowi wiem, jak ta granica się nazywa. Nazywa się: Godność. Moja i Twoja. Dowolne jej przekroczenie będzie skutkowało tylko dalszymi przekroczeniami i to coraz w inne kierunki. Również w mój. Bo jeżeli ja splunę na czyjąś godność, co powstrzyma kogoś przed spluwaniem na moją? Dlatego NIE MA we mnie zgody. NA przesuwanie tej granicy. Na nazywanie LUDZI dowolnych ludzi, każdego człowieka z osobna i wszystkim razem - bydłem, zarazą, szczurami. Bardzo mnie to dziwi, kiedy jedna osoba w przeciągu godziny potrafi utyskiwać na to, jak źle nas traktują za granicą, a potem powiedzieć: ale niech tu tylko do nas przyjadą, już ja im pokażę! Choć niedawno mi tłumaczono, że osoba znająca rolę ofiary - będzie chciała osiągnąć pozycję wyższą, którą też dobrze zna. Pozycję kata. I tak mnie to dziwi. Bezrefleksyjność. 

Rozmowa, poznanie, edukacja i też - pozytywne nastawienie do świata - to są leki, których nam potrzeba. Wszystkim. Nam tutaj, między sobą, na co dzień. Tym, którzy przychodzą, tym którzy stoją na progu, tym, którzy są z innej kultury, wiary, pochodzenia. Ale też tym którzy czekają w swoich domach i nie wiedzą, co będzie dalej, którzy ze strachu są w stanie zaatakować, w obronie przed kimś, kto nie atakuje. Albo niestety - z głupoty i nierozładowanej agresji, bo inaczej nie umiem tego nazwać. Nidalu i wszyscy inni, którzy już ucierpieli - strasznie mi przykro i wstyd, za tych z naszej kultury, która ponoć jest taka "wyższa", "czysta" i "wyjątkowa". Niestety nie bardziej rozumna i rozumiejąca. Nie - empatyczna. 

Nie w moim imieniu. 
Remedium wciąż jest poszukiwane. 
Głosem jednego ze start-upów proponuję taki lek. Przyjmować jak najczęściej, codziennie, w dowolnej postaci. Dobre słowo.