Co tu znajdziesz

piątek, 28 sierpnia 2015

Duże przygody z dźwiękiem klaksonu

Wiele małych opowieści dobrze by było włożyć w jakieś ramy. Ramę nadały czas, czyli dwa upalne tygodnie i przestrzeń czyli przejechałyśmy Serbię, Czarnogórę i Bośnię i Hercegowinę. Do tego naszą główną ramą był 16latek, opel a. karawan, który nadawał tempo i nieraz cały bieg naszej podróży. Przejechałyśmy z naszym nastolatkiem 3 546 km. 

(Poznajcie miszczynię dizajnu i nasz bajzel. Tak! Była tam zimna noc! Aż jedna. W górach.)

W każdym kraju nastolat testował nas i lokalną ludność. Nas - czy sobie poradzimy w problemem, ludzi - czy są pomocni dla dwóch sierotek w starym aucie. Byli bardzo pomocni, dziękujemy wszystkim, którzy sprawili, że wróciłyśmy! W Serbii jak już Wam opowiedziałam - autek złapał kapcia, pomogli nam Serbowie szybciej, niż zdążyłyśmy się tym zmartwić. Ale to akurat było wpisane w "samochodowe przygody, których można było się spodziewać". 

(Chwila po złapaniu kapcia i kompresor na małej stacji) 

W Czarnogórze ten mały drań postanowił pojeździć bez tylnej szyby, wiemy wiemy, gorąco, brak klimy, chciał sobie zrobić wentylację. Została na jednym z parkingów na wybrzeżu Adriatyku. Przede wszystkim - nic się nie stało, mogło stać się wszystko, mogło być groźnie. Było tylko przez jakiś czas stresująco. "Don't worry! Nothing happened! Enjoy your holidays!" powiedzieli ludzie, którzy zatrzymali się zapytać, czy potrzebujemy pomocy. Trochę wymagało to nadłożenia drogi, wydania kasiory i pozyskania pomocy, ale wszystko skończyło się dobrze. Podniosłyśmy wartość auta trochę, poznałyśmy sympatyczny salon wulkanizacji i cudnego strongmena! Strongmen zajmował się wprawianiem szyb do karawanów, tirów i busów, no i akurat "miał taką" więc raz dwa wprawił. Wyglądał naprawdę jak strongmen,biała koszulka opinająca rozsadzające ją mięśnie, krótkie gatki w białe i granatowe paski, złota keta na zaniku szyi i łysa czacha. No i szeroki uśmiech! I tylko dzięki temu zobaczyłyśmy też nieplanowany, piękny kawałek BiH.

(Ostatnie mistrzowskie zdjęcie ze starą szybą i tuż przed kąpielą w Adriatyku. I wentylacja naturalna. Patrzcie, zanim Gosia karze mi usunąć to zdjęcie! I uważajcie na latarnie, to złośliwe bestie.)

W BiH miałyśmy już opanowane wbijanie do warsztatów samochodowych z pytaniem: czy ktoś tu mówi po angielsku? Więc kiedy silnik się grzeje jak głupi i trzy razy stajemy na serpentynach pod górkę, żeby ostygł - znów lądujemy w warsztacie. Spojrzenia, milczenie, kręcenie głową. Ingelski ne. Westchnienie i zaczynamy słowiańskim mixem i językiem migowym ogólnoludzkim pokazywać, gdzie problem. Problem - słowo międzynarodowe. Pan z spojrzeniem bałkańskiego Jamesa Deana i papierosem wiszącym z ust w pięć minut wie o co chodzi. Ale musimy godzinę poczekać. Siadamy, czekamy. Nic się nie dzieje. Po godzinie panowie kończą kawę, James wskakuje w robocze ciuchy i w następne dziesięć minut wentylator wymieniony. Co kawa, to kawa, wiadomo. Oj, o kawie jeszcze opowiem osobno. 


Tak więc - fajnie jest być kierowcą. Śmiejemy się, że od czasów jeżdżenia na stopa na studiach, status nam nieźle podskoczył. Spotkania z policją - bardzo przyjemne. Druga w nocy, górska droga za Belgradem. W języku migowym: wysiądą. Paszporty. Podniosą ten pomarańczowy, włochaty koc, co tam jest? (Martwe cielska i narkotyki). Gdzie jadą? Do Guczy. Już słownie i z entuzjazmem: Aaaa! Gucza! Aaaa! Trumpet!? Festiwal!? Go, go! Koniec kontroli. 


Nie fajnie jest nie wiedzieć, jak ogarnąć tego smoka pod maską. Żałuję każdej chwili, kiedy nie siedziałam z ojcem w garażu. Teraz już wiemy o niebo więcej, ale dobrze by było wiedzieć takie rzeczy wcześniej. Są jakieś kursy podstaw mechaniki dla kobiet? Mogłyby być! Na przykład żebym od razu wiedziała, że ten lewarek jest ciulaty. Albo ja odlać nadmiar płynu z chłodnicy. Albo że to sprzęgło mogli nam podkręcić na początku podróży, a nie w drodze powrotnej... tia. Wszystko czegoś uczy. 

Ostatnia rzecz o kierowcowaniu - jeżeli jedziesz na Bałkany, sprawdź czy masz działający klakson (no i może ręczny, który nie popuszcza). Zostaniesz obtrąbiona/y na wszystkie możliwe sposoby, na "będę Cię wyprzedzał", na "ale się wleczesz głupia babo", na "klakson zamiast kierunkowskaz" i na milion innych. Milica mówi: jak trąbią to ty też musisz! Inaczej pokazujesz, że jesteś mięczak! No to trąbimy, po tygodniu już nie mam skrupułów. Jak oni wiszą na klaksonie, to ja też. Teraz w PL dziwię, się, czemu ludzie nie używają! Titnij go, titnij! Poza tym, serpentyny to pikuś, prawdziwe wyzwanie dla kierowcy to są miasta. Gratuluję każdemu, kto jeździł po Belgradzie i przeżył, a zwłaszcza gratuluję Gosi, która dała radę! Moje wyjeżdżanie z Sarajewa i wciskanie się na granicy w korek to był pikuś. Tak czy siak, jeżeli mam powiedzieć, co ta podroż we mnie zmieniła - na pewno dala mi dużo doświadczenia za kierownicą (i standardowo - robiłam za GPS). 

(Spanko z naszym nastoletnim przyjacielem. Dobra rada: nie śpij w staniku nawet na odludziu i jeśli umierasz z gorąca, bo nigdy nie wiadomo kto postanowi akurat przejeżdżać, obtitać Cię i oświecić reflektorami. Zwłaszcza na Węgrzech.)

Ucieczka

Wiem, że teraz miało być dalej o podróżach. Ale nie mogę tego przemilczeć, czuję się w obowiązku wyrazić inne zdanie, niż te wszystkie rzygające nienawiścią komentarze. Będzie o podróżach, ale innych.
Nie zawsze jest tak, że możemy wybrać drogę, czasem coś nas do niej zmusza, wcale nie chcemy wyruszać. Ale przychodzi to najstraszniejsze, czas, kiedy boimy się o swoje życie, o życie swoich bliskich. I ruszamy w drogę wierząc, że przeznaczeniu można uciec, że zmiana przestrzeni przyniesie spokój i lepsze życie. Ile już takich exodusów było w historii?Kto nie chce lepszego życia dla siebie i swoich dzieci? 

Znów zatonęło 200 uchodźców. Już nie mogę o tym czytać, serce boli. 
Myślę o głośnym strachu przed terroryzmem i przed pijawkami pobierającymi zasiłek. Myślę o Polakach za granicą, o naszych kierunkach szukania lepszego. O tym, jak nas za granicami kochają. 
ALE. Inna jest emigracja ekonomiczna, inna kiedy chcesz uratować życie.

Gdyby teraz przyszła, skłamałbym, że wyszłaś, że na świat nie przyszłaś. Kłamałbym jak popadnie choć kłamać córeńko nieładnie. (Lao Che)
Współczucie, gdzie jesteś? Dobrobyt nie współczuje, dobrobyt nie ratuje żyć. Dobrobyt analizuje ekonomię. Dobrobyt buduje mury zamiast znaleźć sposób pomocy.

"Wyobraź sobie, jak budzisz rano swoje dzieci. Karmisz je, ubierasz, związujesz włosy córki w kitkę, kłócisz się z synem o to, jakie ma założyć buty. Teraz wyobraź sobie, że robiąc to, wiesz, że później założysz na ich kruche ciałka kamizelki ratunkowe, potem razem wsiądziecie do gumowej łodzi. Pomyśl, co będziesz im mówił, by się nie stresowały, jak będziesz starał się je rozbawić. Jak będziesz musiał się do nich uśmiechać, ukrywając swój strach. I jak się poczujesz, kiedy po twoich przejściach, szalonej ucieczce przed wojną media z grubsza oznaczą ciebie i twoją rodzinę jako imigrantów" (źródło, artykuł)

Traktuj każdego tak, jak sam chciałbyś być potraktowany. A bliźniego swego jak siebie samego. Tylko, aż tyle. 

środa, 26 sierpnia 2015

Małe przygody

Po tak długiej podróży mamy trochę do opowiadania! Za to zastanawiam się dużo nad tym, czy lubicie długaśne wpisy, jak te z Izraela, czy jednak jak trynd mówi: czytanie długich tekstów nie jest ulubionym zajęciem internautów. 
No to dziś zamiast przydługich moich wynurzeń, krótka przygoda z przydrożnym winkiem. Mmmmm domaće wino, takie kupowane od ludzi, którzy stoją przy drodze - mówili KG, musicie spróbować. Faktycznie, sprzedawcy stali przy drodze często, z miodami, przetworami i... butelkami! Długo nas namawiać nie było trzeba, zakupiłam wielką flaszę crnego vina o nazwie Vranac(bo mają crne a nie czerwone, mają też fajne zlepki głosek, językołamaczy), rubinowego w wielkiej zielonej flaszy. Ten dzień kiedy miałyśmy ją wypić był długi i jak zwykle długo wieczorem szukałyśmy miejsca na nocleg, właściwie rozstawiłyśmy namiot już po ciemku, na dziko i mmmm napijemy się zaraz winka. Miejsce było piękne, my zmęczone, milion gwiazd nad nami. O ile nie mylę nocy (bo trochę mi się mieszają) za nami był pięknie oświetlony monaster Đurđevi Stupovi (uwielbiam to ich Đ - coś pomiędzy dź i dż), dookoła grająca świerszczami łąka. Mościmy się w namiotku, miękka trawka, gwiazdy. Wyciągamy wino i papierosy goździkowe "na specjalne okazje". Życie jest piękne. No ale czy mamy zapałki? Są, są, mam zapsy, mam. Tylko... jakosi ciula je włożyła do apteczki, a tam coś się wzięło i wylało... no i nie mamy zapałek, zamokły. Nie będzie dymku idącego do gwiazd. No trudno, wzdych. Aleeeee... mamy wino! Odkorkowuję plastikowy, wielorazowy korek i bierzemy po pierwszym łyku. Mmm... pyszny! Pyszny... syrop truskawkowy. Najlepszy. Och mniami.  Śmiać się czy płakać...? Pozostaje się śmiać z tego, że miła sprzedawczyni się pomyliła, pamiłuj jej Gospodi. Życie i zdrowie psychiczne ratuje nam Ukraina, ostatnią butelką ciepłego Obołonia skitranego w samochodzie. 

Chętnych zapraszam na testy syropku, mmm pycha! Najlepszy! Bałkański! Mam dużą butlę. 


(Są takie miejsca, w których warto się obudzić i odkryć widoki, których się nie widziało rozbijając namiot po ciemku. Okolice monasteru Đurđevi Stupovi, Serbia)

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Czy powrotność to potworność?

Nie mogłam wczoraj zasnąć, potem męczyły mnie sny. We śnie robię to, co przez trzy tygodnie było motywem przewodnim każdego dnia - szukam kawy parzonej "naturalnie" (kawa jako wizualizacja moich pragnień... no comment!). Ludzie odsyłają mnie, spławiają, wskazują jakąś drogę, trop prowadzi mnie do mrocznego zakamarka, speluny, gdzie już nikt nie zagląda, mrocznego zaułku. Gonię za swoimi pragnieniami i nagle stoję w dziwnym miejscu, w półmroku, czuję się zagrożona, serce bije mi jak szalone, trzepocze żarówka. Patrzę na drzwi prowadzące do miejsca, do którego wszyscy mnie kierowali, za którymi miało być to, czego pragnę. Są zamknięte na głucho za grubą, spawaną kratą.

Wracanie (z podróży) do dziwne poplątanie pragnień. Z jednej strony samo w sobie nie jest złe, wraca się przecież do siebie, do swoich ustalonych torów i rytmów, do oswojonego. Coś się kończy - to naturalne. A jednak wracanie zawsze wzbudza we mnie niepokój, żeby nie powiedzieć - panikę. Strach przed nieznośną powtarzalnością rytmów, której tak się obawiam. Na co dzień staram się powtarzalność przełamywać- ładnie podanym śniadaniem, kawą parzoną inaczej, nieco inną ścieżką do pracy. Przecież wiem, wiem!, że każdy dzień inny, że każdy poranek różni się od kolejnego, przecież swoje utarte trasy i rytmy to nic złego. A jednak w podróży czuję kontrast do codzienności, czuję wolność, każdy dzień to dla mnie pajęczyna zaskoczeń, w którą skaczę na główkę z trampoliny poranka. Lubię w podróży to pytanie: co przyniesie dzień? Gdzie będziemy spać, co jeść, jak poprowadzi nas droga? Uwielbiam nawet wyzwania problemów i tę ulgę, kiedy się z nimi człowiek upora. Dlatego wracanie w kierat odmierzania nudnych godzin w pracy, przymusowego "muszę iść spać, bo rano nie wstanę", uciekających w pędzie dni, spędzanych na sprawach, które się musi załatwić... przeraża mnie. Chciałabym dalej biec przed siebie i nie pamiętać o wszystkich zwykłościach i problemach, które tu czekają. Z drugiej strony przychodzą wiadomości, "tęsknimy", "brakuje tu Ciebie", "małpo, kiedy wracasz". I wiem, że też czeka mnie coś dobrego, przecież to moja przestrzeń, mój świat.

"Ty to byś mogła tak podróżować i pisać, i znów podróżować" mówi Mi. Mogłabym. Myślę, że chciałabym. Ale to nie jest takie proste. Mogę pisać oczywiście, ale ważniejsze jest - kto to będzie czytał? A już w ogóle czy ktoś za to zapłaci oczywiście, heh. Ale tak, myślę, że mogłabym. Zawsze w drodze się zastanawiam, kiedy bym się zmęczyła. Tymi niewiadomymi, szybkimi przepierkami, które nie spierają plam do końca, natłokiem nowości, przygodnymi rozmowami, zmianami pejzażu, przydrożnym jedzeniem. Nie pisałam z drogi na bieżąco, ta droga była zbyt intensywna, nie chciałam szarpać myśli. Pisałam na papierze, dopiero teraz nad nim przysiądę, poukładam jakoś. Próbuję się ogarnąć i powrócić. Obiecuję sobie solennie znajdować czas dla siebie, na przykład na pisanie, na leżenie, na myślenie, nie biegać znów jak w kołowrotku. Ja, mhm.


Wczoraj po powrocie zawzięcie sprzątałam. To zabawne, jak szybko pająki mogą zasnuć pajęczyną mieszkanie podczas nieobecności, przepędzam z kąta w kąt rozbestwione wielonogi, straszę je odkurzaczem. Może to pozwala mi mniej myśleć, może to jakiś ablucyjny ryt przejścia, może to zaczynanie czegoś od nowa, od czysta, może to zmywanie z siebie drogi. Po trzech tygodniach spędzonych non-stop z kimś muszę się na nowo oswoić z byciem sama-z-sobą, nałożyć swoje maski i ochronne warstwy na powrót. Kiedy już wszystko wypucowane, poukładane, kurz drogi wyprany - zasiadam uroczyście w fotelu, z książką i bosnianską kafą (parzoną po sarajewsku). Dopieszczam się przywiezioną konfiturą poziomkową, kładę dziwnie czyste, niezakurzone stopy na kanapie, patrzę na opalone paski od sandałów. I już lepiej... a jednak sufit czasem tak bardzo ogranicza widoczność tego co przede mną. Niełatwo tak się znów wpasować, umościć w koleinach codzienności. Wzdych. Powrotność. Potworrrrrność.

niedziela, 9 sierpnia 2015

Kilka przygód w Serbii

Czas i przestrzeń w Serbii
O tym jak one płyną tutaj uczą nas Branko i MIlica. Branko przygarnia nas w Belgradzie, (ale na noc idzie do kolegi, Igora, mistrza ciętej riposty). Przyjdę rano - mówi. Rano sennie pijemy kawę, kiedy w drzwiach staje.... opalona, drobna Serbka, krótkowłosa, długonoga, trochę zakolczykowana, wypowiadająca sto słow na minutę, właśnie z wielką walizą wróciła z Grecji. Oto Milica, wulkan energii... i to jest początek dnia przygód! "Uwierzyłyście mu jak mówił, że zaraz przyjdzie?" Śmieje się z nas i z kuzyna. A potem ruszamy z nią w miasto i to jest czysta przygoda. "Tu nikt nie płaci za bilety, jakby co zostwcie mówienie na mojej głowie! Jakby co w torebce mam gaz." Mówi drobna, krótkowłosa, opalona dziewczyna. I potem przez cały dzień poznajemy serbskie pojęcie czasu i przestrzeni. "Branko zaraz tu będzie", na przykład. No i głowne zdanie "to niedaleko!" może oznaczać, że jedziemy rowerami 50 min, albo że bankomat jest za rogiem... Tylko trzeba podjechać jeden przystanek. Z nimi zwiedzamy Belgrad na rowerach i jest wspaniale, inna strona miasta, doki, rzeka, która wygląda jak kurort nad morzem, dzielnica artystów w starych budynkach, lemoniada cytrynowa w fortecy. Wyjeżdżamy od nich też po serbsku, znaczy za każdym razem jak mówimy: no to lecimy, Branko zaczyna znów grać na akordeonie a Milica śpiewać. Chciałabym Wam pokazać ten duet, ale zrobię to dopiero z domu niestety. 

Kółko
Po muzycznej i roztrąbionej Gucy ruszamy na dzień wyciszenia i chcemy zwiedzać monastery koło Nowego Pazaru. Bies nam staje na drodze i podrzuca metalowe cosik pod kółko. Jeb ciul dup guma. Wywalamy rzeczy z auta i okopujemy sie na pozycjach. W pobliskim domu bardzo miła Pani mówi do nas po serbsku i mimo że idzie nam coraz lepiej to ni huhu. I naprawdę, MINUTĘ później podjeżdża nasz wybawca na czerwonym skuterze, Aleksander, miły student zarzadzania i administracji, który mówi nam nieco łamanym angielskim, że dla niego to pestka. Ale że mamy ciulaty lewarek pestka idzie tak sobie, za to podjeżdża do nas fachowiec, jak sie okazuje sąsiad wulkanizator i brat miłej pani. W 3 min kólko zmienione i lądujemy w pięknym ogrodzie przy stoliku, dostajemy kawę i wodę z domowym sokiem, i ciasto i konfiturę domową z poziomek! No i kółko naprawione w domu obok za pare groszy. Mrrrrr, sprytnie to wymyśliło autko czy ten bies, żeby ta guma w tym miejscu. Mamy nadzieję, że limit flaków wyczerpany na tę podróż. I że nie jest to limit na kraj! Bo jeszcze kilka przed nami.


Po serbsku
Monastery cudne, schowane w górach, spokojne, dosyć zniszczone niestety. W Studenicy bizantyjska modrość (za każde kilo lapis lazuli płaciło się taką samą wagę w złocie), w Dżurdżewi naprawdę święty spokój. I tak cudna zielona murawa i widok na góry, że nie możemy się oprzeć i nie położyć na murawce pod cerkwią. Mnich wychodzi i patrzy groźnie, robimy skruszone miny... Śmieje się, grozi palcem i idzie sobie. Spanie w monasterze męskim zabronione, ale któryś z nich mowi: przecież w mieście jest hostel, dla Was z Polski 30 euro to przecież niedrogo. No tak, przecież. No i " w serbii wszyscy mówią po angielsku". Mhm. Ciekawe czy ojciec tam kiedyś był w takim razie. Efekt jest taki, że śpimy pod gwiazdami z widokiem na monaster, a rano jeden z tych mówiących Serbów daje mi tosta z szynką ( po serbsku też nie rozumieją, bo powiedziałam mu po serbsku, że bez mięsa). Ale wybaczamy mu, kiedy przynosi nam najpiękniejszą kawę z rachatłukum.


P.s. Lubię to słowo. Rachatłukum. A w ogóle to piszę do Was "wstecz" już z Czarnogóry. Po 7 dniach dotarłyśmy do Adriatyku, do Ulćinja, do końca drogi. Pierwszy nocleg w luksusach od 7 dni! I pijemy zdrowie kogoś, kto ma dziś urodziny domaczym winem Vranac. Żiveli Mi! A teraz muszę iść spać. Czemu człowieki muszą spać? 

środa, 5 sierpnia 2015

Dobar dan! (Serbia)


Na początku podróży chciałam napisać tylko: życie jest piękne! Droga pod kołami i pola słoneczników. I tak było! Aż do korka na granicy. W 3h zostałam mistrzem sprzęgła i wciskania się, nasze tajne kryptonimy to Kopytko i Pazurek. Kiedy znajdujemy miejsce na nocleg nad jeziorem w Paliću zdaję sobie sprawę, że po prostu to zrobiłyśmy, wsiadłyśmy w auto i przejechałyśmy do Serbii. Ogólna impresja po 3 dniach, dwóch korkach i autostradzie: mamy fajne drogi i nie mamy korków! Ale pokaże Wam coś, nad Dunajem spotkałyśmy superbohatera! 


Pierwsza domaczna kafa smakuje wybornie. Wieczorem docieramy do Belgradu i zaczynają się przygody. Jest ciepło, przyjaźnie i pięknie, i jakoś tak... Słowiańsko. Często ratuje nas Polski i podobne wyrazy. Belgrad zwiedzamy niezwyczajnie, na rowerach, z pełną energii Milićą i Brankiem, to był szalony dzięń. Zakończył się siedzeniem w kuchni w suterenie z akordeonem i śpiewaniem przez pół nocy, z najlepszymi hostami świata! I długimi pożegnaniami, są na świecie dobre spotkania i niezwykli ludzie. Opowiem Wam o szalonym Belgradzie później, teraz właśnie siedzę w Guczy na festiwalu bałkańskiej muzyki, z każdej strony słychać trąbki, a zwłaszcza EVozore, Evozore, milion razy! Gucza jest w środku gór i jechałyśmy tu z Belgradu pół nocy serpentynami. Dzięki temu obejrzałyśmy wschód słonca nad pustą jeszcze Guczą, teraz już tętni muzyką, moczymy nogi w rzece, słuchamy trąbek i poznajemy piwo stari dobri jelen. To się nazywa wakacje!!! Może dość ogólny skrót... Ale wifi tu nieczęsto. O przygodach opowiem później!