Co tu znajdziesz

wtorek, 23 września 2014

Dziergi

Jeszcze zaległa impresja z Rabkonu. Jak zwykle czas mnie wyprzedza i biegnieeee... a ja za nim kuśtyk, kuśtyk! Wyobraźcie sobie ciepły jesienny dzień, taki bardzo ciepły, słońce grzeje jakby jeszcze udawało, że jest lato. Drewniany taras bacówki z widokiem na panoramę gór. Chmurki na niebie.
I leniwe siedzenie na tym tarasie i gadanie o głupotach, i śmianie się....
Sielanka. Czego chcieć więcej?

Niektóre Mimble i Brodacze pragną... drutów! I wnoszą do tej sielanki jeszcze kolor!
Tak to było na Maciejowej.




czwartek, 18 września 2014

Mrok na Maciejowej

Jak co roku - Rabkon w bacówce na Maciejowej odbył się z przytupem. Dużo śpiewania tym razem, bębnienia, dużo grania w gry różniste (polecam Wam Saloon!), ogniska do rana, rozmowy... ale najpierw o LARPie! W tym roku było mrocznie, w sercu ciemności. Wampiry i inne stwory ciemności snuły się po nocy wokół bacówki. Tajemnicza śmierć księcia Małopolski (konwencja: Wampir: Maskarada i Świat Mroku) sprawiła, że zjechały się wampiry z całej Polski i debatowały co z tym zrobić.
Rzecz miała się dziać w latach 90tych... więc postanowiłam zrealizować swoje fantazje o mroczności. Ciężki sztuczny materiał sukni, fryzura na Beverly Hills 90-2010. Luuuubię przebieranki, oj lubię. Przebrałam się i wiecie co... ja naprawdę MARZYŁAM kiedyś, żeby tak wyglądać! W mojej młodości mrocznej. Bardzo mnie to ubawiło! A jeszcze bardziej, że podobno ładnie mi tak... czemu te włosy moje się do tego nie nadają, no czemu? 
Dwa małe sukcesy - przywitanie ze znajomymi, i ich mina "kto to k.wa jest??" kiedy ostrożnie się ze mną witają! I następnego dnia pytanie B.: kim Ty wczoraj grałaś? Ja? Nooo Kingą, tą mroczną... A to Ty! Bo głos był znajomy, tylko twarzy nie umiałem dopasować... Yessss! Yes! Yes! 

Mroczna strona Pstrokatej. Wybaczcie samoebkę z tableta, ale taka ładna! (Tia, nie ma jak samozachwyt...). Będzie na pewno więcej ładnych fotek, ale to już z innych aparatów. 



I fotka przedpremierowa, która rządzi! (by Czester) 


I jeszcze mroczniak po godzinach (Wąpierz po szychcie) 

środa, 17 września 2014

Będzie wojna będzie, a któż na nią pójdzie?

Ciężki temat. 

Dziś po raz kolejny zastanawiam się, skąd się ludziach bierze tyle nienawiści. Tyle chęci do wydarzeń i działań, których sami nie chcieliby doznać. Dziś w pracy, moja koleżanka, którą uważam za myślącą kobietę, matka dwóch synów i babcia, powiedziała że wszystkich Ukraińców należy wytruć. (Powód - to co robili podczas wojny i po niej). Mam tam znajomych, odpowiedziałam, właśnie powiedziałaś, że gdybyś mogła zamordowałabyś ich wszystkich. 
Tak, tak bym zrobiła. (????) 

Czy istnieje jakaś nacja, której w takim razie należałoby pozwolić istnieć? Polacy? Niemcy? Amerykanie? Francuzi? Smutna prawda o rzucaniu kamieniem. I jak w ogóle można coś takiego powiedzieć, o jakimkolwiek innym człowieku?! Nie rozumiem, jestem za głupia. Skąd w ludziach nagle aktywuje się taki mały hitlerek, żądny eksterminacji? SKĄD TO???

Myślę, że jeśli będziemy mieć znów wojnę, to przez właśnie takich ludzi. Wiem, że to tylko ich czcze gadanie, wiem, że w gębie każdy mądry. A gdyby należało tylko wcisnąć guzik i zagłosować? Wcisną go nie łyse pałki w czarnych glanach, bo oni wiedzą, że pójdą w pierwszym rzędzie. Choć może też. Zaglosują kierownicy, spokojne matki i ojcowie rodzin. Piekarze, dziadkowie, kierowcy autobusów, może nawet młode matki. Jakby nie wiedzieli, że to ich dzieci też dotknie ta sytuacja. Że to im przyszłość szykują i im podobnym. Takim samym. 

Najpierw zirytowałam się ogromnie. Ciśnienie okrutne, nie godzę się na mówienie takich bzdur o żydach, arabach, murzynach, pedałach, o żadnym człowieku na świecie. Nie zgadzam się na mowę nienawiści. Było głośno i agresywnie.  Tak łatwo się siedzi wygodnie przy komputerze i gada głupoty. Trzasnęły drzwi. Kiedy pierwsza emocja opadła zrobiło mi się okropnie smutno. Przypomniał mi się drżący głos Vlady, kiedy mówiła, że dzwoniła do domu, na Ukrainę. Przypomniały mi się opowieści mojej rówieśniczki z Bośni, dla której wojna to nie była historia babci, tylko wspomnienie z dzieciństwa. Wspomnienie strachu. 

I po raz pierwszy poczułam, że boję się wojny. 
Bo ona nie jest gdzieś daleko, nie decydują politycy. 
Ona siedzi w ludziach, których mijam codziennie na ulicy. I tylko czekać, kiedy z nich wyskoczy. 

Ludzie, macie rodziny, macie życie. Dajcie innym żyć.

wtorek, 16 września 2014

Blada jak świt

Dawno już nie widziałam wschodu słońca, a te wrześniowe są takie ładne. Nie mam na myśli tych oglądanych przez okno (bo takie oglądam często), ale tak żeby iść sobie na spacer i odetchnąć porannym powietrzem. Tak, jestem z tych skowronkowatych, które lubią takie ekscesy. Światło o poranku jest bardzo delikatne i rozproszone, tylko o tej porze są takie pudrowe róże i szarości, kiedy niebo różowieje. 
Wracam dziś rano do domu cała w tych kolorach, brzęczenie budzącego się miasta miesza się z głosami ptaków. Dziarsko maszeruję do domu po nocy pełnej wilkołaczyzmu i wampirołactwa, spędzonej w miasteczku Hemlock Grove. Nie dziwcie się, że po kilku godzinach w tej mieścinie nie chciało mi się szlajać po nocy tym razem. Jeszcze jakiś wygłodzony Upir by mnie spotkał na ścieżce pełnej kasztanów i się potknął, i upadł prosto na moją szyję. Nawet przy tej niesamowitej ilości sosu czosnkowego, jaką pożarliśmy (mamy tu prawdziwego czosnkomistrza!).


Maszeruję z przekonaniem, że już jestem bardzo rozbudzona, dopóki nie docieram do domu. Wyjmuję ze skrzynki kartkę pocztową z pozdrowieniami, wpierw muszę wyostrzyć wzrok na tekst, a potem przez dłuuugą sekundę zastanawiam się kim u licha jest ta Michalina... Czytam dwa razy bez zrozumienia, aż wreszcie klapka się otwiera. Kiedy do mnie dociera, co czytam, śmiech mnie ogarnia radosny, bo okazuje się że moje kończyny mogą już być obudzone, ale głowa jeszcze nie. Potem jeszcze tylko przypalam leczo i dwa razy zmieniam dizajny ubraniowe... i już mogę iść do pracy. Kawo, czarna istoto, daj mi dziś siłę!

poniedziałek, 8 września 2014

Ogień nie muzyka!


W tym sezonie nadaję naszej włóczęgowskiej ekipie tytuł łowców małych folkowych festiwali dziejących się gdzieś... in the middle of nowhere. Nawet mi się trochę nie chciało jechać, wszak dopiero co wróciłam... ale jak tylko ruszyliśmy w drogę, poczułam znajomą radość z połykania kilometrów! Ekipa ŁMFFgnKŚ odnalazła jakoś Barcice tuż za Starym Sączem, gdzie odbywał się festiwal PANNONICA - i zaległa tam radośnie, kolorowo i leniwie. I pasła się muzycznie na zielonej trawce, a czasem rozjeżdżała na błotku. 

Piątek niestety muzyką nieco mnie rozczarował, ale dopełniły wrażeń nocne tańce z Serbami (z którymi w widoczny sposób trwała intensywna wymiana międzykulturowa) oraz białe śpiewy przy ognisku <3. I wiecie co? Dotyk kontrabasu i dudniące plum plum - to jest to! Kłaniam się Mikołajowi w podzięce. A także snujący się przy ogniu, razem z dymem, dźwięk trąbki nad ranem... mmm , uczucie bezcenne! No i cały tłum śpiewający z nami na cześć urodzin zwabionej podstępnie pod scenę ofiary! 

Nasza mała cyganeria w niekomplecie


Sobota już nie rozczarowała i moim wielkim odkryciem muzycznym mogę śmiało nazwać Kapelę Timingeriu! Aż miło patrzeć, kiedy muzyk gra nie tyle na instrumencie, co całym sobą, nogą, którą przytupuje, ekspresją ciała, rozwianą nieco fryzurą. 
No a gwiazdy wieczoru, czyli Boban i Marko Markowicz Orkestar... szaleństwo, moje nogi same tańczyły! I widzę mocno różnicę, pomiędzy gwiazdorstwem w obyciu scenicznym, które mocno mnie drażniło w pierwszy wieczór, a byciem gwiazdą przez po prostu granie dobrej muzyki! Boban i Marko pokazują klasę w uśmiechach, w kontakcie z publiką, w oklaskach i ukłonach, w słuchaniu się nawzajem podczas gry w zespole. Doskonale się ich oglądało na scenie, doskonale! Trębacz ich jedynie nie trzymał już aż tak fasonu  poza sceną, składając niewyszukane propozycje okołomatrymonialne, zaczarowany długowłosą blond-urodą. Więcej zdjęć możecie zobaczyć tutaj

Hafto foto:Tomek Siuda

Oprócz koncertów działo się wiele, były warsztaty Żywej Pracowni, warsztaty taneczne, kusiły pyszne specjały lokalne i bałkańskie (NIE pijcie za wiele Serbskiej śliwowicy!), hejtstopy stopowały, wieczorami działy się ogniska z muzyką i nocne rozmowy. Dodam jeszcze tylko, że haftowanie na drzewa(ch) może być przyjemne (w odróżnieniu od haftowania na płoty) i bardzo przepraszam za kryptoreklamę pewnego piwa, ale modelki były wspaniałe! 


I wiecie co jeszcze? Łakomczuch dochodzi do głosu i zdradzę Wam sekret. W Starym Sączu na ślicznym rynku jest Bar Kawowy z doskonałą kawą i lodami, i prawdziwą bitą śmietaną, którą się dostaje w osobnym kubeczku . Mniamć.

czwartek, 4 września 2014

Agni i Łu ÍSLAND TRIP

Zachciało mi się podjąć próbę podsumowania... ale nie jest to łatwe! Emocji już było tu mnóstwo, ochy i achy znacie, przydałyby się jakieś liczby... żeby dodać powagi sytuacji. Niestety, nie przeliczyłam mijanych owiec, ani kamyków na księżycu. Nie zliczę spotykanych skamieniałych trolli ani nazw (ulic, knajp, miejscowości, wszystkiego!), które zawierają w sobie imię Egilla, bohatera z Sag. Nie umiem powiedzieć, ile razy wypowiedziałyśmy słowa: o jak tu pięknie! Ani ile pięknych pejzaży zobaczyłyśmy. Ale na fotach nie będzie tylko pejzaży, choć wiem, że to sedno Islandii, ale tak, jak już pisałam - trudno oddać przestrzeń na małym prostokącie. Czy gdyby zielonego piździka nie było na zdjęciu, zrozumielibyście, że to nie tylko czarna kupa kamieni, ale PRZESTRZEŃ została sfotografowana? Czy może byłaby to tylko nudna, szaro-bura fotografia...?


Laguna Jökulsárlón, fiodory zachodnie i drzewo wyrzucane przez ocean, owieczki z głupią miną i i piździk na księżycu. Dymiące i śmierdzące niesamowite pole w Hverond i trochę nadwodospadowych kolorków meszku i wody.  

Bilans zysków i strat
Było tak, że ja coś gubiłam, Agni coś znajdowała. Zaginione w podróży: opaska, kari-mata i kolczyk. Może to taki okup, zostawiłam kawałek siebie TAM, żeby wyspa o mnie nie zapomniała. Znalezione: szal, czapka, moneta. Zabrane kamyki, drewienka, zasuszone puszki. I my zabrałyśmy okruchy wyspy ze sobą. Pod koniec plecak był lżejszy o kilka ciuchów (już zużytych, zabranych specjalnie w celu porzucenia) i trampki, które nie przetrwały podróży. Cięższy o kilka ubrań z pchlego targu i pelerynę-bukę. O łupy: kardemumma dropar (olejek kardamonowy), trochę lopi (owczej wełny) w kolorze meadow green, dobrą kawę. Przeżyłysmy na lotnisku mały moment stresu, że przekroczyłyśmy wagę, ale mówimy sobie jeszcze w stojąc w kolejce, tak po islandzku: po co się martwić, na pewno będzie dobrze! Kładziemy plecak na wadze - waży idealnie tyle ile wynosi limit, 20,00 kh. I tak było tam cały czas. Przywiozłam milion zrobionych zdjęć - niestety nie wszystkie takie jakby się chciało, westchnienie, kiedyś wreszcie się nauczę. Biedniej mi na koncie (nie jest na wyspie tanio, ale nie ma dramatu), bogaciej mi na duszy w emocje, piękne widoki, znajomości i przygody. No i mam nadzieję, że zyskałam jako wiking zahartowanie (ciała i ducha) i dobrą odporność! Straciłam za to poczucie, że nie poradzę sobie nigdzie daleko, że nie radzę sobie za kółkiem samochodu (ten moment kiedy ja prowadzę w słońcu, a Agni zasypia, to poczucie: ja i samochód, mmm ), a także po raz kolejny straciłam pewność, że chcę mieszkać w Polsce. I to wcale nie jest bilans na zero!

   

Kika (knajpa), skwerek do chodzenia po trawie (to dla mnie obraz skandynawskiej duszy , wolność - w granicach, ale tak skonstruowanych, że nie rodzą buntu), citaslow i nazwa IT, którą prawie się nauczyłam wymawiać, zdjęcie tabliczki  z miłego miasteczka z pozdrowieniami dla pana w Upplysinga Djupavogur! i latarenka morska z łyczkiem islandzkiego, o którym będzie niżej. 

Droga
Droga przed sobą, w nicość śniąca się droga, inne planety, kiedy teraz jestem zmęczona zamykam oczy i jestem znowu tam. Serio, odpoczęły mi oczy, odpoczął mi umysł. Może komuś byłoby nudno, ale na ten mój chaos w środku mnie ta prosta droga, wiatr i przestrzeń - to było to! Wiem, brzmi tak dość... spokojnie, taka wyspa, a tu bez opowieści o huraganach, potworach, wybuchach itp. No cóż, po prostu tam było BŁOGO. Udało nam się zrobić całą pętlę jedynką wokół wyspy (1335 km) oraz różne dodatkowe zakamarki, zahaczyć zachodnie fiordy, Snaefellsnes penisula, Hafnafjordur i inne. Nie jestem w stanie policzyć wszystkich małych dróżek i zawirowań, ale jak tak liczę to z św.Goglem to wychodzi mi 1944 km. Duma! Najdalej wysunięte punkty, na które udało nam się dotrzeć, to: Vik (S), Seydisfjordur (E), Holmavik (N), i nie licząc lotniska to bliżej nieokreślony punkt za Hafnafjordur (W). Jako że islandzkie dni są naprawdę długie i jasne, a drogi (w zdecydowanej większości) świetne, mogłyśmy podróżować długo i dużo więcej zobaczyć. Nie doliczam tu pieszych, głównie górskich tras, które prawie codziennie nam się przytrafiały, a to do gorącej rzeki, a to do wodospadu, a to do kościółka (ekhm... zamkniętego). Korzystałyśmy z opisu trasy, który na swoim blogu zrobiła Kara Boska, z wskazówek Ewy (z miniisland) oraz też trochę z bloga paragon z podróży, jeżeli się wybieracie na Islandię to polecam wszystkie ich podpowiedzi! Przewodnik zabrany ze sobą - no more comment! Kilku rzeczy nie zobaczyłyśmy, nie szukałyśmy wraku samolotu, choć Agni chciała, nie oglądałyśmy wielorybów, choć ja chciałam. No cóż... jest po co tam wrócić!!!


Vik (dla Viki), selfie z koniem - tak, przez okno też robiłam focie, nie zawsze było się jak zatrzymać, poza tym nie mogłyśmy się zatrzymywać cały czas! Święta góra, z której vikingowie mają odchodzić do Valhalli.
- Byłyśmy na świętej górze Helgafell! 
Milica: - Wiesz ile oni tych Helgafelli mają?
- Hm. czyli to po prostu znaczy: święta góra? ;-)

Wodny świat
Woda, woda, dookoła, wszędzie na wyspie, w różnych postaciach. Wodospady, całe mnóstwo wodospadów! Najwyższy (200m!), najszerszy, najpiękniejszy, najbardziej tęczowy, największy, najtrudniej dostępny, z pięknymi czerwonymi pręgami, z heksagonalnymi formami skalnymi z zastygłej lawy, oblewający wodą, hipnotyzujący, groźny albo delikatnie rozwiewany w mgiełkę, spadający albo spływający kaskadą. I do tego jeszcze mnóstwo małych, które widzimy tylko z samochodu, wodą sączy się z każdej szczeliny. Śnieg lodowców spływa tysiącem rzek i rzeczek powoli do oceanu, kry topią się leniwie w Jokusalrion. Inna woda gotuje się tuż pod skorupą, groźnie strzela parą z kopców Hverarond, bulgoce w siarkowych oczkach, wystrzela gejzerem Stokkur, czai się w ukrytej jaskini Stauragji, podstępnie zaparowuje mi okulary w Grotagji. Naprawdę dawno tyle nie pływałam, moczyłam się, pluskałam, i to w ciepłej wodzie. Kąpałyśmy się w gorącej rzece w górach, w gorących źródłach w Reykjaviku. W wodzie o zapachu jajek, która (jak się okazało na przykładzie mojego pierścionka) zmienia kolor srebra na złoty. Wsadziłyśmy stopy do oceanu. Pływałyśmy w najstarszym basenie Reykjaviku i w przyjemnym otwartym basenie w Kirkuberjaklaustur, z widokiem na wodospad. Pływałyśmy wieczorem we wcale nie takim ciepłym ukrytym basenie Seljavallalaug (łowcy basenów!). Moczyłyśmy się w jaskini z ukropem, wodospad oblał nas wodą jak z wiadra, przez jeden dzień deszcz sobie na nas używał. Woda z góry, woda z dołu, trochę dłużej i chyba wyrosłyby mi płetwy.


Tęczowy wodospad (nie zliczę ile razy na Isl. widziałyśmy tęczę) pod którym suszy się Agni, czarna plaża w Vik, gdzie mieszkają maskonury (!!!), geysir Stokkur w deszczu, gorąca rzeka i ukryty basen (jak widać płetw jeszcze nie ma), którego zdjęcie musicie mi wybaczyć,  bo strasznie zmaściłam.

(Moje) prawdy i mity (obalone)
Na Islandii cały czas pada i zmarzniecie! Miałyśmy prawie dwa tygodnie słońca i wróciłam opalona jak nigdy! Były ze dwa dni pochmurne - ale to też było fajne, bo te chmury tam bardzo pasują, jeden w totalnym deszczu. W dzień czasem ukrop, czasem chłodny wiatr, na północy zimne noce. Jeden przymrozek zaliczony. Ale nie, to nieprawda że na Islandii jest cały czas zimno i pada. I powoli to: to co, zmarzłaś tam? zaczyna mnie irytować! Nieprawdą jest, że tego języka nie da się zrozumieć ani nauczyć - da się, trzeba tylko chcieć skupić się na ich dźwiękach! Po dwóch tygodniach szło nam zdecydowanie lepiej. Jest śpiewny, melodyjny i piękny! I już wiemy jak wymawiać nazwy wulkanów, Björk, mówić dzień dobry i dobranoc. A że mają długie słowa... no, nie chciałabym grać z nimi w scrabble, ale po za tym wszystko ok! Poza tym nawet pijaczkowie, dzieci i staruszki zasuwają po angielsku. Lepiej ode mnie!
Nie wybuchają tutaj gejzery co krok na ulicach, ludzie nie są zestresowani wulkanami, tylko pozytywnie nastawieni do życia i nieprzejmujący się niczym (lub niemalże niczym). Nie wszystko jest okropnie drogie, o dziwo tanie jest paliwo, a także organiczne jedzenie, które mają tu nawet w marketach i jest tańsze od zwykłego! Potwierdziło się, że tu wszędzie można płacić kartą - ale znalazłyśmy jedno miejsce, gdzie to niemożliwe! Pchli targ w Reykjaviku. Niestety faktycznie zdarzyło się, że jakaś stacja benzynowa albo bankomat odmówiły współpracy z naszą kartą. Aha, no i jeszcze jedno, nie wierzcie, że na Islandii nie ma drzew. Po pierwsze kiedyś były, po drugie znów powoli są, bo ponownie jest zalesiana. Czasem. Gdzieniegdzie. Nawet spotkałyśmy najwyższe drzewo na Islandii! (No i wiecie - ciągle rośnie!!!)


Od niby takiej groźnej przyrody nie czułam wcale zagrożenia (Ej dziewczyny, czułyście wstrząsy dziś w nocy? Nie, spałyśmy jak zabite!). Poza tym spotykali nas fajni ludzie i dobre przygody. Naprawdę nie wiem, czy gdzieś na ziemi czułam się tak dobrze i spokojnie (tak w środku, w Łucji). Tak tak, Ci groźni wikingowie. Trochę ich tam było, ale czy tacy byli groźni...? No jedno się potwierdziło, na Islandii nie mieszkają sami delikatni Sigur Rosi. Ale raczej myślę o naszych przyjaznych i uśmiechniętych gospodarzach w mieście, uśmiechniętych i pomocnych ludziach spotykanych po drodze. Mimo pewnego skandynawskiego dystansu, kiedy ich zagadać - bardzo mili i pomocni, w rozmowie ciepli. I z tak szeroką definicją normalności! Chciałabym tam wyrastać jako dziecko. Mamo, mogę pobiegać po mieście w niebieskim kombinezonie? A czemu nie kochanie, idź polataj. Islandzki luz, don't worry, be happy!


Wydaje mi się, że każdy znajdzie tam coś dla siebie, i wędkarze i zwolennicy plaż, traperzy i górołazy i jaskiniowcy i moczydupy. I tacy, którzy lubią to uczucie dzikości natury i bycia marnym prochem w obliczu ogromu wodospadu i wielbiciele pustki (w tym buddyści) i tęczowi ludzie i odszczepieńcy wszelkiej maści (byle nie naruszali skandynawskich porządków, bo Islandia ma duszę skandynawską). I chrześcijanie, i czciciele starych wikińskich bogów, i wrażliwi na naturę, i osoby-medium, które będą mogły porozmawiać z ukrytym ludkiem. Gdybyście mieli mało historii o ukrytym ludku Islandii to polecam: http://grapevine.is/mag/articles/2014/08/15/hidden-people-theyre-just-like-us-kind-of/ (no i te graficzki od Hugleikura Dagssona!)! Kocham ich styl, ich dizajn, który bardzo czerpie z  przyrody i mitologii, wierzę, że są z tym tajemniczym ludkiem w jakiejś łączności, a na pewno kiedyś byli - i mają tego jeszcze dużo w sobie. No i wiecie... TE kolory... na punkcie ich kolorów to ewidentnie dostałam fisia. Widać je na wszystkich zdjeciach, choć nie wiem czy dobrze je uchwyciłam. Ale to tylko znaczy, że powinniście tam pojechać i sprawdzić to sami. Kolory na własne oczy, wiatr na własnej skórze, własne poczucie za-gorącej wody i pustej przestrzeni. Koniec już, bo ja bym tak mogła jeszcze dłuuugo! Ale nie obiecuję, że ten temat nie wróci na blogu! Fiś to fiś, koniec i bomba, a kto nie pojedzie ten trąba! Ja chcę jeszcze raz i znów. 


Sklepik z rzeczami z mgły i foczej skóry Djupavougur (mówiłam, że ich elfy są nieco drapieżne...), czapka fauna, a może barana(?) w Florze w Akureyri , dzwoneczki, które dzwonią w skalnym kościele elfów w Djupavougur i lopi (niezwykła owcza wełna).