Co tu znajdziesz

sobota, 22 listopada 2014

Pożegnanie jesieni

Dziś już czuć zimę w powietrzu, żegnam jesień, którą mimo jej pasm smutku, tak naprawdę - uwielbiam. Zgasłe szarości, na których tle jeszcze wyraźniej widać odcienie złota i krople czerwieni. 
Odchodziła tym razem statecznie i powoli, zanim zniknęła obejrzała się jeszcze przez ramię, strzepnęła miękkim ruchem pajęczynę z płaszcza. I mrugnęła do mnie mignięciem migawki.



poniedziałek, 17 listopada 2014

Serce w słoiku


Ostatnio moi znajomi mogli śledzić cykl moich wpisów (na twarzoksiążce), pod wiele mówiącym tytułem: z pamiętnika bezmięśniaka. Było tam o rodzinie, która od dziesięciu lat nie rozumie, że nie zjem rosołku, było o uporczywym wpieraniu mi w różnych miejscach, że ryba to nie jest mięso (uważam, że wywodzi się to z tradycji postnej, gdzie w posty można było jeść zwierzęta wodne, ale to teoria tylko, i nadal uporczywie twierdzę, że nie jem bobra). O poszukiwaniu czegoś do zjedzenia w Chorzowie (znaleziona zupa z dyni mmm ale nie było łatwo) albo w Rybniku (tosty!), o żywieniu się frytkami w nadmiarze nawet nie mówiłam. I o ruskich jak nie polanych z góry, to ze skwarkami ukrytymi w środku - też nie. I znów nie raz usłyszałam: ale to co Ty właściwie jesz? Oprócz tego, że właściwie wszystko, oprócz tego jednego składnika, o którym mówimy, to jem oczywiście kasze, warzywa, owoce, strączki, ryże, słodycze, pieczywo, itp itd czyli to, co Wy. Wiadomo też, że w zimie jest trudniej, bo zielenina albo mdła, albo zza gramanicy, albo blada i słońcem niedożywiona, tak jak i my. 

I tutaj dochodzę do sedna tego wpisu. W zimie jem słoiki. Oczywiście najchętniej te domoróbne, ale też sama nie mam jakiejś specjalnej chęci i umiejętności, żeby je tworzyć. Sednem jest to, że wczoraj spojrzałam na mój uginający się od szkła parapet. A potem nastał poniedziałek jakiś taki marny... i chciałam napisać dziś coś pozytywnego, w ten ponury, listopadowy czas. 

I chciałam PODZIĘKOWAĆ wszystkim moim cudnym znajomym, DZIĘKUJĘ WAM BARDZO! Bo mój parapet ugina się dzięki Wam i dzięki Wam zima będzie smaczniejsza, fajniejsza i zdrowsza!

Uwaga, teraz będzie litania! Bo czego tu nie ma! No, to oto za co Was kocham moi mili: 

Dorotę za spontaniczne buraczki, Iwonę i Michała za różne papryki, za ogórki, za inne inności i za ten śliczny przywieziony mi worek ryżu basmati, Dorotę moją Sis i jej mamę za cały transport pikli (o boshe!), Agni za to, że jej się chciało samej zamieszać dla mnie zaatarową przyprawę z zastępników własnych, Olę (i nawet jej dziadka) za brzoskwinki (dalej mam jeden słoik Olcia!), Łucję - Lucynę za bzówkę, nutellę z powideł, soki z aronii, miód z mniszka, dżem z dyni, dynię (tę już zjedzoną, pyszne leczo z niej było mmmmm, nać selera i milion innych pyszności, moją cioteczkę Milkę za paprykę i buraczki według rodowego przepisu, Michała za powidła śliwkowe, mleko kokosowe i dyńki, i jabłka, i insze inszości z działki też, mojej rosołowej rodzince za jabłka, orzechy włoskie i kiszoną kapuchę, deptaną prawdziwie, tak jak trzeba. Posiekajcie mnie, za nic nie pamiętam, kto mi dał ogromny słój śliwek w syropie, ale kocham go/tę osobę też. Jeszcze mi się przyda! I Dagmarze za prawdziwy liść laurowy, jest niesamowity! I jeszcze Gosi, której nie mam w słoiku, ale często częstuje mnie czymś wege-pysznym do jedzenia! I wszystkim, którzy podrzucają  mi jak nie słoiki, to fajne przepisy na jedzenie (Gabi, Agni, Iwona!). I jeszcze dzięki dla Oli, dzięki której jest w Gliwicach Kiermasz Żywności Naturalnej i Ekologicznej, który daje mi też dużo smaczności i radości! 


To Wy pomagacie przetrwać zimę takiemu bezmięśniakowi jak ja!
Wybaczcie, jeśli kogoś pominęłam! 
DZIĘKUJĘ jeszcze raz, moje Wy pozytywne witaminy! 

niedziela, 16 listopada 2014

Niski sercu bliski

Dzień z mgły

Kilka dni deptania po górach. Doskonale! Katar schowałam do kieszeni i hajda! No, może nie taka aż hajda, bo jak zwykle perypetie poranne... potem ogrom drogi w autobusie pachnącym... niepachnącym. W ogóle i ani trochę. Wreszcie osiągamy Gorlice, wrzucamy coś na ząb (jedliście kiedyś szpinak z pieczarkami ale bez czosnku i przypraw...? Cóż, nie polecam) i... no tak, wydostać się z miasta. Sennego, dziwnie pustego miasta. Najpierw zaczynamy z buta. Potem łapiemy stopa. Stoimy na zakręcie i mówimy w którymś momencie do siebie: jak nie ten, to idziemy. I tak, to ten, zatrzymuje się, wsiadamy! Kobieta ma specyficzny akcent, takiego nie znam w ogóle. Ani góralski, ani wschodni, piękny, dukielski. Wysadzają nas z lekko zdziwionymi minami na progu lasu i mgły. Jest 16:00, ruszamy na szlak. A właściwie w szarość i mgłę. Chodziliście kiedyś po lesie tak, że NIC nie widać? Widać tylko kropkę światła drugiej osoby. I mgłę. Kilka razy oglądamy drzewa z każdej strony. Odkrywamy, jak łatwo stracić orientację, skąd się przyszło, potem już jedna stoi pod drzewem, a druga szuka drogi dalej. Ale nie, nie boję się, z takim kompanem się nie boję niczego. Śmiejemy się, że jakby nam przyszło zakopać się w liściach, to nalewka w plecaku jest, przeżyjemy. Kiedy płoszymy jakieś zwierzę, które ucieka w panice przez las z trzaskiem gałęzi, mocniej biją nam serca. I wiem, że nic się nie stanie, jestem tego pewna, zupełnie nie nerwowa. Powoli do przodu. Potem wleczemy się przez wieś i rozmawiamy o tym, że bardziej boimy się złych ludzi i złych psów niż tego, co czai się we mgle. I na koniec tego cudnego dnia wpadamy w objęcia Jadzi, która sadza nas w ciepłej kuchni, karmi pierogami i dyskutuje z Andrzejem o istocie świata i człowieka. Też podejmujemy tą rękawicę dyskusji, noc sprzyja rozmowom, w tle jakaś grupa to śpiewa, to znów odmawia różaniec. Potem zasypiamy spokojnie, mgła została za oknem i zagląda przez szyby. 


Dzień z błota 

Wyłazimy z bacówki i rozjeżdżamy się na błocku. Pełzniemy, ślizgamy się, próbujemy omijać,  w końcu olewamy omijanie. Deptamy cały dzień, las jest dość montonny, buki już zrzuciły rude liście, szeleszczenie i nagie stalowe pnie. Prawie pusty szlak, tylko ślimaki z kosmosu. Pod koniec dnia nagroda - spotykamy Puszczyka Uralskiego!!! Najpierw miga nam między drzewami, a potem siada dokładnie nad naszą ścieżką, kilka kroków od nas. Zamieramy. Siedzi w słońcu na gałęzi, ogromny i piękny. (Wygląda tak). Trzasnęłam gałązką i zerwał się do lotu, rozpiętość skrzydeł prawie taka, jak moich ramion (może mieć do półtora metra), duch lasu, jego kolor piór zapowiada zimę. Piękny. Wieczorem znów machamy na stopa i dwie miłe dziewczyny z dwoma miłymi psami zmieniają nam plany, podwożąc bezinteresownie tam, gdzie chcemy być dopiero jutro. Znów zaskakuje mnie, ile można się o kimś dowiedzieć w 10 minut rozmowy... to takie miłe! Ruszamy w noc, przechodzimy przez rzekę, już z daleka widać ognisko. A potem już śmiechy, głosy, wiśniówki krążące wokół i dym, co się nie chce odczepić i siedzenie przy ognisku, i przyjazne spotkania. Znów widzę się z Joasią, którą w tym miejscu poznałam, czas zatacza koło w chatce w Nieznajowej. Wiele nam się udało spotkań w tym roku, jak to czasem dziwne miejsca potrafią połączyć ludzi! Zawsze myślałąm, że takie miejsca z założenia są przyjazne dla człowieka, okazuje się, że "maleńkości" wychodzą z ludzi wszędzie, to akurat jest smutne... podziały i niechęci, nawet w takim zapomnianym przez bogów miejscu. Kiedy procenty mnie zwyciężają przytulam się do ogromniastego psa i odpływam w niebyt. Pies nie protestuje. 


Dzień słońca 

Rano obserwuję jak psie dzieci (z 40 kg każdy) przychodzą się poczulić do rodziców, do łóżka. Świetna scenka, naprawdę, jak dzieciaki, a rodzice przytulają, posuwają się i drapią za uszkiem próbując jeszcze dospać. Kiedy wreszcie wstaję jemy leniwe śniadanie, w piecu trzaska ogień. Psy ganiają, Jacek namawia na spacer. Nie możemy usiedzieć, decydujemy się ruszać dalej. Idziemy wszyscy spacerkiem najpiękniejszym szlakiem z Nieznajowej do Wołowca. Przeskakujemy przez rzekę, zachwycam się drzewami. Tylko w takich miejscach nieprzycinane drzewa prezentują cały kształt swojej korony, obrastają mchem. Między nimi co chwila krzyż albo kapliczka, pozostałości po wsi, której już nie ma. Grzeje nas jesienne słońce, a psi nos Jacka prowadzi nas na cudne manowce. Potem żegnamy się przy szlabanie i ruszamy dalej. Znaki czasu, w Wołowcu rozsypany krzyż, który kiedyś fotografowałam. Dalej dziki szlak do Banicy (a jednak koszmarnie rozjeżdżony przez zrywkę drewna), ścigamy się ze słońcem, żeby zdążyć przed zmrokiem. Przed Banicą jest taka łąka Czarnego Bociana, najpięknieksza! Stoją na niej ule, widać góry i tą zgasłą zieleń trawy, drewniany domek w oddali. Przestrzeń, mój duch odpoczywa. Gościniec Banica karmi nas, ale nie wpuszcza za próg, są tam warsztaty pisarskie, natchnieniu nie można przeszkadzać, takie ubłocone potwory z drogi na pewno mogą zaszkodzić natchnieniu. Ruszamy dalej, robi się zimno więc łapiemy stopa. Mam taki magiczny odblask na rękę, który sprawia, że kierowcy zatrzymują się z piskiem opon! Co na nas niezwykłe, już o 18 jesteśmy na Magurze M. i wsuwamy z kotami kolację. Nie udało nam się być w Ciechani na cmentarzu, który pierwszy raz od nastu lat był otwarty przez kilka dni. Za rok się uda! 


Powroty 

Zrywamy się jakoś zbyt rano, znów mgła kotłuje się na progu. Smutny pies pod lasem, z pustą blaszaną miską przy sobie. Dręczy nas później cały dzień spotkanie z nim... Jeżeli ktoś go tam na tej przełęczy wyrzucił, to niech to do diaska niego wróci i go dręczy. Zabierają nas z przełęczy ludzie, którzy właśnie zebrali sobie rydze na śniadanko. Zjeżdżamy z góry i już żałujemy powracania, na dole jest takie piękne słońce i kolory. Wypijamy dziwną kawę w Nowym Sączu i niestety nieodwołalnie oddalamy się od Niskiego. Samochody mnie drażnią, wpadam w moim mieście na jakiś marsz, który krzyczy agresywnie: jedna Polska! Ale która jedna? Moja jedna jest tam, na złoto-rudych drzewach i tej polanie pod Banicą. W Nieznajowej i na mglistym szlaku. Chcę wracać, jest mi smutno. Leżę pod kocem i myślę, że chciałabym, żeby teraz ktoś był i przytulił. I wiecie co... czasem życzenia naprawdę się spełniają.

poniedziałek, 3 listopada 2014

Zaduszne spotkanie śpiewacze

Pomyszlajte czyłowieci wsiakij czas o smerti. 
Skilkib ne żyw na cim switi, treba bude wmerty. 

Bardzo, bardzo mi odpowiadają tradycyjne, ludowe pieśni żałobne, pośmiertne, zaduszne, lamenty i pożegnania. Czuję, że mają nas uspokajać, tych, którzy zostali, że śmierci nie musimy się bać. Nie są dla mnie depresyjne, choć są często czyimś płaczem. Nie boję się ich treści. Wiem też, że nie wszyscy je lubią. Dla mnie zawierają rady na życie i obietnicę tego, że będzie dobrze. Ale tak, też mówią o tym, że na świecie jest dużo smutku. 

Oj piszlaże syritka (sierotka) po swity blukaty
da nikto ne pryhorne (przygarnie) jak ridnaja maty
oj rada by ja Doniu, do sebe pryniaty
Ale zemli bahato, ne możu ja wstaty  

I jeszcze coś ważnego. Że nic w świecie nie znika, a tamten świat jest bliżej niż nam się wydaje. W tradycyjnej kulturze był on cały czas tak blisko świata żywych, był jego częścią. Teraz go tak bardzo od siebie odsuneliśmy. Za bardzo. Boimy się tego, czego nie znamy. Chyba Mariusz Wilk (Polecam!) pisał o śmierćce, o wschodnim słowie (smertka), które przez zdrobnienie od razu oswaja tą postać, ot śmierćka, taka mała i przyjazna, wcale niegroźna. Od razu widzę zgarbioną, nieporadną staruszkę o mądrych oczach.

Idzie śmiertka po zopłociu, pyto sie o gospodorza 
Gospodorzu, jesteś doma? Pojednej się z dłużnikoma!

Chciałyśmy z Beatą wrócić na chwilę do tej polskiej (i całej słowiańskiej) tradycji. Tych pieśni, które prowadzą rozmowy z duszami zmarłych, koją żal żywych, a także oswajają trochę tę straszną śmiertkę. Ich tematyka i melodia nie zawsze jest smutna, wszak zgodnie z wierzeniami odchodzimy do lepszego świata! 

Na smentarzu mieszkać będę, a na chwilę tu pobędę
pewien tego i bezpieczny, że mi dany żywot wieczny 

Chciałyśmy wrócić do tradycyjnego śpiewania właśnie w ten dzień i przypomnieć tę piękną tradycję opowiadania śpiewem o życiu i śmierci. O duszy, na wspomnienie zmarłych i ku pokrzepieniu żywych. I ku przestrodze.

Wyleciała dusza z ciała, na zielonej łączce siadła
przylatuje anioł z nieba, czego Ci duszyczko trzeba
co cie boli, co ucisko, powiedz mi duszyczko wszystko

Udało się. Pogoda była jak marzenie, lepsza nie mogła być. Piękny, jesienny dzień. Cmentarz Ewangelicki w Katowicach (podziękowania dla miłego księdza!), stanęliśmy koło kaplicy. Przyszło nas dużo, z różnych zespołów, śpiewanie ponad podziałami! I z Zory, z Wte i Nazod, Blokowioski i siła nas, Kuczeryków. Trochę wolnych strzelców, trochę przyjaciół (cieszę się, że byliście!), trochę miłośników śpiewania, trochę folko-zajawionych. I zwykli ludzie, którzy na cmentarzu usłyszeli i przyszli posłuchać. Niektórzy wzięli teksty i śpiewali z nami, inni słuchali. Było naprawdę wyjątkowo! Cieszę się ogromnie, że Śląsk, tak jak Warszawa (Strug śpiewał z ludźmi w katakumbach na Powązkach) dotknęła czegoś, co jest w każdej tradycji i każdej religii, styku światów i lęku człowieka przed końcem życia. Wczoraj razem zwyciężyliśmy go pieśnią! 

Nie udałoby się bez: Beaty (doskonały pomysł!) Kasi (negocjacje i wydruki), Agni (plakat), Pani Mai, która zaprosiła nas do swojego pięknego domu na próbę i bez wszystkich obecnych! Dziękuję!!! 

foto: Patrick Witcher
foto: Jarosław Krupa