Co tu znajdziesz

niedziela, 16 listopada 2014

Niski sercu bliski

Dzień z mgły

Kilka dni deptania po górach. Doskonale! Katar schowałam do kieszeni i hajda! No, może nie taka aż hajda, bo jak zwykle perypetie poranne... potem ogrom drogi w autobusie pachnącym... niepachnącym. W ogóle i ani trochę. Wreszcie osiągamy Gorlice, wrzucamy coś na ząb (jedliście kiedyś szpinak z pieczarkami ale bez czosnku i przypraw...? Cóż, nie polecam) i... no tak, wydostać się z miasta. Sennego, dziwnie pustego miasta. Najpierw zaczynamy z buta. Potem łapiemy stopa. Stoimy na zakręcie i mówimy w którymś momencie do siebie: jak nie ten, to idziemy. I tak, to ten, zatrzymuje się, wsiadamy! Kobieta ma specyficzny akcent, takiego nie znam w ogóle. Ani góralski, ani wschodni, piękny, dukielski. Wysadzają nas z lekko zdziwionymi minami na progu lasu i mgły. Jest 16:00, ruszamy na szlak. A właściwie w szarość i mgłę. Chodziliście kiedyś po lesie tak, że NIC nie widać? Widać tylko kropkę światła drugiej osoby. I mgłę. Kilka razy oglądamy drzewa z każdej strony. Odkrywamy, jak łatwo stracić orientację, skąd się przyszło, potem już jedna stoi pod drzewem, a druga szuka drogi dalej. Ale nie, nie boję się, z takim kompanem się nie boję niczego. Śmiejemy się, że jakby nam przyszło zakopać się w liściach, to nalewka w plecaku jest, przeżyjemy. Kiedy płoszymy jakieś zwierzę, które ucieka w panice przez las z trzaskiem gałęzi, mocniej biją nam serca. I wiem, że nic się nie stanie, jestem tego pewna, zupełnie nie nerwowa. Powoli do przodu. Potem wleczemy się przez wieś i rozmawiamy o tym, że bardziej boimy się złych ludzi i złych psów niż tego, co czai się we mgle. I na koniec tego cudnego dnia wpadamy w objęcia Jadzi, która sadza nas w ciepłej kuchni, karmi pierogami i dyskutuje z Andrzejem o istocie świata i człowieka. Też podejmujemy tą rękawicę dyskusji, noc sprzyja rozmowom, w tle jakaś grupa to śpiewa, to znów odmawia różaniec. Potem zasypiamy spokojnie, mgła została za oknem i zagląda przez szyby. 


Dzień z błota 

Wyłazimy z bacówki i rozjeżdżamy się na błocku. Pełzniemy, ślizgamy się, próbujemy omijać,  w końcu olewamy omijanie. Deptamy cały dzień, las jest dość montonny, buki już zrzuciły rude liście, szeleszczenie i nagie stalowe pnie. Prawie pusty szlak, tylko ślimaki z kosmosu. Pod koniec dnia nagroda - spotykamy Puszczyka Uralskiego!!! Najpierw miga nam między drzewami, a potem siada dokładnie nad naszą ścieżką, kilka kroków od nas. Zamieramy. Siedzi w słońcu na gałęzi, ogromny i piękny. (Wygląda tak). Trzasnęłam gałązką i zerwał się do lotu, rozpiętość skrzydeł prawie taka, jak moich ramion (może mieć do półtora metra), duch lasu, jego kolor piór zapowiada zimę. Piękny. Wieczorem znów machamy na stopa i dwie miłe dziewczyny z dwoma miłymi psami zmieniają nam plany, podwożąc bezinteresownie tam, gdzie chcemy być dopiero jutro. Znów zaskakuje mnie, ile można się o kimś dowiedzieć w 10 minut rozmowy... to takie miłe! Ruszamy w noc, przechodzimy przez rzekę, już z daleka widać ognisko. A potem już śmiechy, głosy, wiśniówki krążące wokół i dym, co się nie chce odczepić i siedzenie przy ognisku, i przyjazne spotkania. Znów widzę się z Joasią, którą w tym miejscu poznałam, czas zatacza koło w chatce w Nieznajowej. Wiele nam się udało spotkań w tym roku, jak to czasem dziwne miejsca potrafią połączyć ludzi! Zawsze myślałąm, że takie miejsca z założenia są przyjazne dla człowieka, okazuje się, że "maleńkości" wychodzą z ludzi wszędzie, to akurat jest smutne... podziały i niechęci, nawet w takim zapomnianym przez bogów miejscu. Kiedy procenty mnie zwyciężają przytulam się do ogromniastego psa i odpływam w niebyt. Pies nie protestuje. 


Dzień słońca 

Rano obserwuję jak psie dzieci (z 40 kg każdy) przychodzą się poczulić do rodziców, do łóżka. Świetna scenka, naprawdę, jak dzieciaki, a rodzice przytulają, posuwają się i drapią za uszkiem próbując jeszcze dospać. Kiedy wreszcie wstaję jemy leniwe śniadanie, w piecu trzaska ogień. Psy ganiają, Jacek namawia na spacer. Nie możemy usiedzieć, decydujemy się ruszać dalej. Idziemy wszyscy spacerkiem najpiękniejszym szlakiem z Nieznajowej do Wołowca. Przeskakujemy przez rzekę, zachwycam się drzewami. Tylko w takich miejscach nieprzycinane drzewa prezentują cały kształt swojej korony, obrastają mchem. Między nimi co chwila krzyż albo kapliczka, pozostałości po wsi, której już nie ma. Grzeje nas jesienne słońce, a psi nos Jacka prowadzi nas na cudne manowce. Potem żegnamy się przy szlabanie i ruszamy dalej. Znaki czasu, w Wołowcu rozsypany krzyż, który kiedyś fotografowałam. Dalej dziki szlak do Banicy (a jednak koszmarnie rozjeżdżony przez zrywkę drewna), ścigamy się ze słońcem, żeby zdążyć przed zmrokiem. Przed Banicą jest taka łąka Czarnego Bociana, najpięknieksza! Stoją na niej ule, widać góry i tą zgasłą zieleń trawy, drewniany domek w oddali. Przestrzeń, mój duch odpoczywa. Gościniec Banica karmi nas, ale nie wpuszcza za próg, są tam warsztaty pisarskie, natchnieniu nie można przeszkadzać, takie ubłocone potwory z drogi na pewno mogą zaszkodzić natchnieniu. Ruszamy dalej, robi się zimno więc łapiemy stopa. Mam taki magiczny odblask na rękę, który sprawia, że kierowcy zatrzymują się z piskiem opon! Co na nas niezwykłe, już o 18 jesteśmy na Magurze M. i wsuwamy z kotami kolację. Nie udało nam się być w Ciechani na cmentarzu, który pierwszy raz od nastu lat był otwarty przez kilka dni. Za rok się uda! 


Powroty 

Zrywamy się jakoś zbyt rano, znów mgła kotłuje się na progu. Smutny pies pod lasem, z pustą blaszaną miską przy sobie. Dręczy nas później cały dzień spotkanie z nim... Jeżeli ktoś go tam na tej przełęczy wyrzucił, to niech to do diaska niego wróci i go dręczy. Zabierają nas z przełęczy ludzie, którzy właśnie zebrali sobie rydze na śniadanko. Zjeżdżamy z góry i już żałujemy powracania, na dole jest takie piękne słońce i kolory. Wypijamy dziwną kawę w Nowym Sączu i niestety nieodwołalnie oddalamy się od Niskiego. Samochody mnie drażnią, wpadam w moim mieście na jakiś marsz, który krzyczy agresywnie: jedna Polska! Ale która jedna? Moja jedna jest tam, na złoto-rudych drzewach i tej polanie pod Banicą. W Nieznajowej i na mglistym szlaku. Chcę wracać, jest mi smutno. Leżę pod kocem i myślę, że chciałabym, żeby teraz ktoś był i przytulił. I wiecie co... czasem życzenia naprawdę się spełniają.

1 komentarz:

Łemkowyna, na Beskidzie Niskim pisze...

piękna wyprawa, pięknie zrelacjonowana ;)

pozdrawiamy serdecznie ;)