Co tu znajdziesz

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Baby na Babiej!

Znów czuję, że jestem chora na drogę i przestrzeń, na bycie w ruchu. Plan rodzi się w nas jakoś tak spontanicznie, sam. Ona proponuje, ja nie odmawiam i już. Nie wiedziałam, że na Babiej Górze są jedne z najpiękniejszych wschodów słońca w Europie, ale już od dawna miałam ochotę się tam znaleźć o tej porze dnia (nocy?). Już wiem! I potwierdzam!!! Wreszcie góry, oddycham przestrzenią. Minimum snu, szalejący wiatr, babska bliskość. "Dziewczyny, weźcie se kamienie do kieszeni!" - ostrzegają nas po drodze turisty. Na szczycie urwanie głów, nagroda z weselnego kołocza, kawa 5ciu przemian i uśmiechy szerokie jak panorama! Baby na babiej - jest idealnie! Jest tak, jak ma być.

Czapka wiatrołapka. 
Zdjęcie by mua ale zaczerpnięte z bloga Agni




środa, 25 czerwca 2014

Notatnik wtorkowy

To miał być taki spokojny wtorek. Miałam tyle zrobić, zaległości nadrobić, obejrzeć, przeczytać, sprzątnąć. I wreszcie się wyspać.
Wpierw coś mi bardzo psuje humor. Ze złości gotuję dużo smacznych rzeczy.
Potem spontanicznie ktoś go naprawia!
Lodami pietruszkowymi i wodeczką do espresso (to nie błąd!).
Rajdem po Rudzie Śląskiej i najpiękniejszą tęczą w tym roku.
Wiecie, garnek złota zakopany jest gdzieś w RŚ! Szukajcie!
Wieczorem zapoznaję sąsiadów z Azisem, jest mi potrzebny do dobrego tempa ćwiczeń.
Kiedy już myślę, że dzień się powoli kończy bilansem na plus, a nocą nic mnie nie zaskoczy - zaskakuje.
Wiele słów, butelkę cydru i bardzo kwaśną galaretkę później zasypiam spokojnie.
Uśmiecham się przez sen.
Bilans wyrzuconych i wpadniętych ciem wychodzi na zero.

wtorek, 24 czerwca 2014

Chora na zieleń

Czasem trzeba się zmusić, żeby ruszyć zadek i pokonać "jestem zmęczona" i "nie chce mi się". Jadę i myślę, że miasto, że bez sensu, że chciałabym być z powrotem w zieleni. Ale - ruszenie zadka popłaca - odnajduję zieleń i dzicz 10 min od domu, aż nie wierzę, że to wciąż moje miasto! Słucham ptaków, przestraszam zająca pitającego spod kół. Zieleń, pokrzywy wyższe od mojego roweru, pachną zboża, zachodzi słońce, nie ma człowieków, nie widać nawet domów. Cudnie. Chora na przestrzeń, chora na zieleń. Rozpędzam się z górki i myślę sobie "wolność"! Po czym pięć minut później dojeżdżam na teren prywatny i muszę zawrócić i objechać inną droga. Czyż to nie doskonała metafora wolności osobistej i powszechnej... heh? I jak ja lubię długie jasne dni, nawet jeśli temperatury jakieś takie... wrześniowe. 

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Równonoc

Najkrótsza noc. O świcie, w środku nocy - jasno jak w dzień. Hipnotyzujący, pozornie spokojny nurt wody. Zioła pachnące zielenią. Rozśpiewane życiem ptaki. Łagodne oczy spokojnych zwierząt. Dotyk starej, zapomnianej już świętości natury. Bliskość dusz. Tak daleko od świata. 

środa, 18 czerwca 2014

One-eyed peas!

Czasem znienacka spotykasz na ulicy kogoś wyjątkowego, widać to już na pierwszy rzut oka! 

wtorek, 17 czerwca 2014

Ethnoport Poznań 2014

JAK mam to wszystko opowiedzieć? Najlepiej byłoby Wam to wykrzyczeć, wyśpiewać i wytańczyć. Ale blogi nie tańczą, tak więc emocje, ubierać się w słowa, ale już. 


Wstaję bladym świtem. Przesypiam w pociągu większość drogi, jakiś próg mojej świadomości wie, że głośno się zaśmiałam przez sen. W dodatku po przebudzeniu pieką mnie oczy, więc znów musiałam spać z otwartymi. Współpasażerowie musieli mieć ubaw! Wysiadam w deszcz w mieście koziołków i tak jak lubię - wszystko zaczyna dziać się samo. Gosia kieruje mnie przez telefon i ląduję w ZEMŚCIE fajnej knajpie społeczników, buntowników i anarchistów. Bo tak, obecnie to można połączyć, działalność na rzecz społeczeństwa może być jednocześnie buntem przeciwko złym systemom. Ale miało być o muzyce! Zanim jednak się nasłuchamy spotyka mnie i przygarnia Gosia, przedeptuję z nią dawno nie widziane ścieżki Poznania, który bardzo lubię. 

Pierwszego dnia najpierw relaksuję się duetem Cicha&Pałyga. Fajny projekt, zbierający pieśni we wszystkich językach Podlasia, a jak wiadomo - z tego terenu jest co zbierać! Potem wpadamy w objęcia dętych dźwięków i odstawiamy szalone tańce pod sceną, na której dmą równie szaleni Romowie z Rumunii (dla tych co nie wiedzą - to nie jest jednoznaczne!) czyli Fanfara Ciocarlia! Panowie w rozpiętości wieku od 20 do chyba z 60 dmą i trąbią i wygrywają swoje nuty. Zawsze mi się przypomina w takich momentach tekst z rosyjskich baśni o muzyce, przy której nie można było przestać tańczyć aż się padło z wyczerpania. Takie właśnie są Romskie nuty. Nie dają nam przez prawie dwie godziny wytchnienia. Potem ostry kontrast muzyczny i odsapnięcie przy hinduskich dźwiękach Ganesh-Kumaresh. Bidulki chuchają w palce zaskoczeni Poznańską temperaturą. Na ostatni koncert chowamy się do sali Zamku i... przeżywamy objawienie muzyczne. Jambinai (Korea Południowa) po prostu sprawia że opada mi szczęka. Niepozorni chłopcy, dwie ładnie ubrane dziewczyny, instrumenty tradycyjne i elektroniczne. Wyprawiają cuda, natężają rytmy, przeżywam tam muzyczne katharsis. Jeżeli chodzi o budowanie napięcia kojarzą mi się z japońskim MONO - ale w kierunku ethno. Są zaskoczeni, są cudnie nieporadni na tej scenie - gdy mówią. Gdy grają zamieniają się "w kogoś całkiem przeinnego". Dziś już mogę powiedzieć, że był to dla mnie najlepszy koncert festiwalu. Wychodzimy w poznańską chłodną noc z sercami rozgrzanymi dźwiękami Korei. 


Następnego dnia nie udaje nam się wstać wcześnie, ale czasem trzeba po prostu coś odespać i zjeść leniwe śniadanie! Potem wpadamy w objęcia Transkapeli - ale chyba więcej jest zmęczonych dusz, bo większość publiczności spędza ten koncert na leżąco - co jest bardzo przyjemne! Na początku marudziłyśmy na przeniesienie scen znad Warty do Zamku - w tym momencie, kiedy na dworze zimno, a w środku ciepło, ciemno i przytulnie - odpuszczamy. Później rodzinka&friends z Węgier czyli chłopaki z SÖNDÖRGŐ, którzy właściwie tak jak kapela serwowali gorące melodie z Karpat. Podziwiam i cieszę się, że młodzi sięgają po takie tradycyjne melodie i instrumenty! Ale nie dosłuchałyśmy ich do końca, bo zwabił nas na swoje opowieści Szymon Bajarz, który z Karawaną Opowieści opowiadał na poddaszu. Mali i duzi słuchali z rozdziawionymi paszczami, nie wiem, którzy bardziej! Jak miło było znów go usłyszeć! 

Na trawie rozgrzewali już publiczność bębniarze z Konga - hm... poziom ich gwiazdorstwa nieco przerastał głosy bębnów, ale publiczność wyglądała na porwaną, więc nie będę się czepiać. Nie był to jednak mój ulubiony koncert tego dnia. Koncertem dnia drugiego są dla mnie Mistrzowie tureckich rytmów TAKSIM TRIO po prostu nie nadążałam ni wzrokiem, ni uchem za ich palcami! Trzech mężczyzn, trzy typy wschodniej urody, trzy instrumenty, palce i głos - zawodzące, rozpalające, przenoszące w duszną istanbulską noc. Perła tego festiwalu. Na koniec dnia najdziwniejszy koncert tego festiwalu. Jak dziwnie czasem układa się tygiel kultur i światów, american style of being połączony z żydowskimi pieśniami sefardyjskimi - które dziewczyny śpiewały w pięknym hiszpańskim, a nawet aramejskim języku. Wizja mi nie współgrała z fonią, jeśli się mogę tak wyrazić, niemniej Charming Hostess na pewno zrobiły na mnie duże wrażenie! 


Nie mogę tylko nie wspomnieć, że świt zastał nas na Silent Disco, odbywającym się przy okazji Malty (Poznań tętni imprezami!), na którym po raz pierwszy miałam okazję się bawić i było to naprawdę niezapomniane przeżycie! Gosiu, bądź zawsze taka uśmiechnięta jak w ten urodzinowy dzień na bansach! Ptaki już wstały, kiedy my się jeszcze nie położyłyśmy! Kalasznikov! Kalasznikov!

Dzień trzeci pod znakiem filmowym, bo udało nam się zdążyć na Passione - opowieść o muzyce Neapolu i na Ostatnich Nomadów (bardzo polecam, film o szalonym projekcie podróży muzycznej dwóch Basków). Julia przywiozła z Pragi Finnów - i taaaak, to był wspaniały koncert! Pekko Kappi & K.H.H.L. śpiewali piosenki o miłości, krwi i miłości i wojnie i ogólnie o miłości. Bardzo dobre odkrycie, dla mnie nr trzy! Pomimo że potem wystąpiła wiedźma z Brazylii czyli Renata Rosa, która tak czarowała publiczność uśmiechem i dźwiękiem, i tak zaczarowała nas skutecznie, że musiałyśmy potem wyciągać nogi i biec na pociąg! (nie wspominam o koncercie jamajka+trebuniowie, bo nie trafił w me gusta i bezczelnie łapałam słońce na trawniku).

foti: CK Zamek Poznań

Ominęłyśmy tylko rozpoczęcie festiwalu, czyli Dhaffar Yousuffa i potańcówkę i projekt z Iranu na koniec. I dla mnie to jest również doskonała rekomendacja tego kameralnego festiwalu, gdzie nie trzeba pędem biec ze sceny na scenę, gdzie można wszystko zobaczyć, gdzie są możliwe bisy, gdzie wszystko jest fajnie zorganizowane od czasu aż po kawiarniane ethno-menu. Gratulacje dla organizatorów, naprawdę! A jeśli chodzi o dobór muzyki... parę osób wcześniej pytało mnie: a co tam gra? Trochę mi było głupio, że nie wiem, ale po prostu zaufałam organizatorom - i nie zawiodłam się w ogóle. Zespoły, które wyszukują to prawdziwe perełki, wysoka jakość, niesamowite instrumenty i brzmienia, zespoły, których nie mam szans usłyszeć nigdzie indziej. Naprawdę chylę kapelusz, padam na kolana i całuję stópki i za rok po prostu MUSZĘ tam być. Na filmwebie jest taka kategoria: umrę jak nie zobaczę. Tym razem żyję i to był cudny festiwal i wspaniały weekend! Dziękuję Poznaniakom i wszystkim dobrym duszom, które go takim uczyniły! 

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Biegnij, biegnij!

Outside is what inside is.



Springer, Pogrzeby Łucji

czwartek, 12 czerwca 2014

Notatnik miłych zdarzeń

Zanim padnę wiecznie niedospana i wstanę bladym świtem, takim naprawdę bardzo niewypieczonym, jest kilka miłych zdarzeń z dzisiejszego dnia, które chciałabym odnotować.

Śpiew w grupie, a zwłaszcza z tymi Kucze wariatami, naprawdę dobrze robi człowiekowi na umysł, na duszę i na wszystko po kolei! Tylko wariaci i hipsterzy piją ze słoików eko soki i herbatki! Nawet jeśli na kolei wieczny bajzel na torach. 

Po drodze do domu zahaczam o końcówkę Pokładów Kreatywności w Starej Fabryce Drutu i niespodziewanie poznaję fajnych ludzi, z którymi dyskutuję o mieście, o aktywności obywatelskiej i o tym, że marzy nam się tu druga Off Piotrkowska - jak w Łodzi. Z okazji tego że mają dobre buraki, których niestety nie dane mi pożreć - dzielę się patentem na seler. I jest po prostu miło. I wieczór jest taki ciepły i letni... uwielbiam lato! 

Pod domem Żabka. Pani w żabce: o jak dawno Pani nie było! A ja sobie zostawiłam kartonik z soku i długo go tu trzymałam, żeby mi Pani pokazała jak się taki portfel robi! <3 !!! Ach! Jakie to było urocze! 

I jeszcze lubię jak wszystko się dzieje i układa samo, jak ktoś się uciesza przez telefon, ktoś zapowiada fajne zdarzenia na miejscu. No i zapowiada się sam - weekend dobrej muzyki w pięknym mieście! I z fajnymi ludźmi! Szkoda tylko, że nie pojadą Ci, których zatrzymują nagłe złe zdarzenia. Nutka smutka. 

Spać. I w drogę! 
Juhuuuuu! 

Bilans zdarzeń: Portfelik obiecany Pani, dedykacja selerowa obiecana dla mnie, niewyspana, niespakowana, wyśpiewana - szczęśliwa! I z sokiem imbirowym w słoiku! 

You bring me closer to god!

Ich pierwszy koncert to był koncert mojego życia. W dodatku tamten na Malcie był pierwszym ich koncertem w Polsce, byliśmy wyczekani, wyposzczeni, emocje rozsadzały. Zdarłam wtedy gardło. Hurt wyrwał mi wnętrzności. Drugi koncert zdarzył się po pięciu latach - jako że drugi to emocje też już "drugie" ale...! TEN głos, ta charyzma, te teksty milion razy wysłuchane. Nie będę tu unikać porównań z pierwszym koncertem, wybaczcie. Przy wejściu rozczula mnie napis: prezenty dla zespołu można zostawiać przy wejściu po lewej, na stoliku. Przez chwilę chcemy mu zostawić polskie jabłko z odciskiem naszych ząbków. Niestety pan ochroniarz straszy Artura i jabłko zostaje pożarte (ilu znacie ludzi, którzy załatwiają jabłko w dwóch gryzach? Ja już znam jednego.) Will you bite the hand that feed you? Obstawiamy trybuny i płytę, wszędzie mamy szpiegów, oglądamy na osiem ócz. 

Na początek daję wielkiego + za punktualność! Podarujmy tu sobie opis supportu, oceniamy go zgodnie na niedorobione The Cure. Potem półżartem marudzimy trochę, że TRex wygląda jak Hulk... ale pokażcie mi taką drugą ryczącą pięćdziesiątkę! Trent jak zawsze nie zawiódł - pełen energii, nieustannie sprężynujący, głos i moc! Publika nie tak liczna jak się spodziewałam - ale za to jaka! Wbiłam się oczywiście w grupę skaczącą. Głównie męską grupę, bo mało jest lasek, które dobrze dają czadu. Artur mówi, że "poszłam między wieprzki", ale chyba nie chodziło mu o to, żem taka perła, tylko o dużych spoconych facetów. Jako trampek doceniam tego gościa, który skakał w glanach za to, że mnie nie zmiażdżył, w rewanżu spróbowałam nie wyrwać mu wszystkich długich włosów. I tak mmm, z moim porywającym wzrostem lubię te duszne momenty, kiedy tłum podnosi ręce do góry hehe. Po koncercie wyglądałam jak po prysznicu, serio. Kilka litrów lżejsza! To też świadczy o tym, jak było! 

Wieprzki były jednak z mojej bajki, bo panowie darli się wtedy kiedy ja - czyli na starociach. Materiał z ostatnich 5ciu lat ciężej mi wchodzi. Na szczęście (imho) ostatniej płyty nie było aż tak wiele, uff. Ale publika się spisała, że tak powiem, koncertowo. Były starocie, był długi (ciut za długi) djTrent set. Jako że można prosto sprawdzić co było, powiem czego mi zabrakło -  Mr Self Desctruct, przy którym po prostu można oszaleć i the Perfect Drug. Utworem koncertu dla mnie był Closer. Mam tylko delikatne wrażenie, że dźwiękowiec przysypiał na trzech pierwszych kawałkach, potem już było lepiej. A może po prostu za bardzo się darliśmy na Piggy, jak dzieciaki czy nastoletnie wieprz-fanki Piggy. LEDowiec też spał na początku, ale na utworach z ostatniej płyty bardzo dobrze się rozbudził. Dobre aranżacje, koncertowe energetyczne wersje. Ale drogi Trencie... jeden bisik tylko? Serio? W Poznaniu Reznor tak nadupiał w keybord, że zrzucił go ze sceny w publiczność, rzucał mikrofonami i w ogóle.... no jakoś miał tam więcej energii. Następnym razem panie Reznor, po prostu ustaw nas na początku tego całego tournee po Europie, a nie na końcu, ok?! Macie wrażenie, że trochę tu marudziłam na ten koncert? Rozwiewam wątpliwości - był naprawdę świetny! I podsumowując: Now doesn't that make you feel better? Don't you feel a whole lot better? I do!


Linek do całej playlisty tutaj, polecam BURN, którego jakimś cudem nie mogę tu wrzucić. 

I jeszcze wspominka z Poznania, festiwal Malta 5 lat temu. Słabe nagranie, ale świetnie pokazuje energię koncertu.

wtorek, 10 czerwca 2014

Urok pieśni

W śpiewie tkwi zaklęcie. Zaklęcie na rzeczywistość. Zaklęcie na czas i na historię. Przez dwa dni byłam pod urokiem pieśni.

Dzień pierwszy. Cygańska nuta.
Centrum miasta, noc, w którą trwały całonocne wystawy, warsztaty, otwierały się galerie, ludzie popijali piwka, snuli się i imprezowali. Tymczasem, na małym podwórku za MDKiem - inny świat. Świat, którego podobno już nie ma. Małe podwórko, nie ma tam trawki nawet, plac i krzesła. Kiedy przychodzimy na środku placu  trwa ciut nudne przedstawienie w szkolnym stylu, pełne patetycznych cytatów i natchnionej recytacji. ALE. (podobno to, co przed ale się nie liczy!) Ale z boku Cyganie - rozpalili ognisko! Używam: Cyganie - bo sami tak o sobie mówili. Rodzinka przy ogniu. Częstują ludzi cygańskim bigosem, imprezują uśmiechnięci i wystrojeni. A w przerwach przestawienia i po nim... na podwórku śpiewał cygański król. To nie prawda, że wszystko przeminęło. TEN GŁOS pochodzi z dawnych czasów. I te melodie, i te opowieści, które tym głosem snują. Słuchałam w rozdziawieniu. O dziwo nie przeszkadzał mi nawet podkład łupiący na keybordzie. Przed królem wirowała pięknie kobieta w migoczącej spódnicy i szpilach (nie jestem w stanie określić jej wieku... cyganki mają w sobie urok dziewczyny i dojrzałość kobiety zarazem). Tacy współcześni Ci cyganie, no i nasi. I nieważne, że cykają foty komórkami, że nikt już nie ma patelni, które mogą cynować, że materiały na suknie już inne i nawet ten podkład łupcy-dupcy. Ale ich pieśni są ze starych dróg i z ognisk, które już dawno się dopaliły. Kiedy zaczynali śpiewać, byłam duchem gdzieś tam, gdzieś daleko. Tam gdzie dawno temu ich przodkowie wieczorem zatrzymywali się na postój i rozpalali ognisko. Magia. Onieśmieleni ludzie na ostatnie utwory ruszyli z nimi w tany. I to było dopiero PIĘKNE, kiedy panie w żakiecikach i dziewczyny na koturnach ruszyły w tan, w ten nie pozwalający siedzieć cygański rytm. Zabawowy ale... lekko żałośliwy w nucie. Taki prosto spod serca. 


Dzień drugi. Opolsko/Dolno/Górno Ślązacy.
Pojechaliśmy do Opola słuchać pieśni Śląskich i ze Śląska. Pełen przekrój, starzy, młodzi. Zabrakło mi tam ino Śląska Cieszyńskiego do kompletu. Wpierw śpiewały dzieciaki i cieszyłam się, że uczyły się swoich, opolskich pieśni. Opolskie pieśni są piękne! Potwierdziły to potem występy Niezłych Ziółek, dziewczyn śpiewających tradycyjnie i Dziubków z Biestrzynnika. A Dziubki to niezwykłe dziewczyny, które pod mocnym głosem i ręką Pani Eryki śpiewają już od 75 roku! Taki śląski heksy, mocne głosy, charakterek taki z przytupem! Śpiewały pieśni o śląskim życiu, zamążpójściu i różnych takich tam perypetiach. Cud-miód dziewczyny, niektóre w okolicach 80ki! Łoj, jeszcze by niejedna pokazała co potrafi! A z głosem potrafią robić to i owo! Po nich nasze dziouszki, Wte i nazod pokozały jako sie na Górnym śpiewo. Pieknie, jak to one umio. Zupełnie inne te pieśni z Opolszczyzny i z Górnego. Inna gwara, ponoć opolska starsza. A potem przyszedł czas na Dolny Śląsk. Wyszły cztery dziewczyny z Pieśni Odzyskanych. Śpiewały pieśni reemigrantów, którzy wrócili na Dolnośląskie ziemie, głównie z Bałkanów, przynosząc ze sobą swoje pieśni. Jak dziewczyny zaczęły śpiewać... to po prostu opadła mi szczena i wbiło mnie w fotel. Dej boże tak śpiewać, jo se tak przaja! I mieć ta pamiynć coby te wszystkie zwrotki tak pamiyntać. Mam tylko nieodparte wrażenie, że z tych wszystkich pieśni czy to o wojnie, czy o zamążpójściu, spod żartobliwego czasem płaszczyka bije taki jakiś smutek...  Pięknie było, oj pięknie. Gratulować takiego projektu Opolszczyźnie! 
Bonus track:  dwie godziny śpiewania z Izą i Michałem w samochodzie! Haaa!

Lato!

niedziela, 8 czerwca 2014

Nocnik

Fajny zielony, rowerowy dzień,ale to opowieść nie na teraz.
Zajebisty wieczór, dużo zaplanowanych i  przypadkowych spotkań, cudowna cyganeria - opowiem o tym jutro. Pierwszy raz bez krępacji piję piwo na rynku (Trzy Blondi, Triple Blonde!) i jest nam wesoło. Potem tropię węża na ulicach wracając do domu. Jest lekkość bytu, właściwie jest fajnie. Jak już dotarłam do domu, nocnie wyżeram z lodówki i przeliczam godziny snu. 
I wszystko jest ok. I jakimś cudem trafiam jeszcze w klawisze. Bo na koniec dnia moją uwagę przykuwa cytat, zwykły ktoś komentuje, że.
"Coś w tym jest, ze nawet z kimś w łyżeczce czujemy się samotni"
Tak więc.
Dobranoc.

środa, 4 czerwca 2014

Finding Vivian M.

Przede wszystkim była kobietą z aparatem. Tym zachwycającym aparatem, który pozwala zrobić zdjęcie rozmówcy nie patrząc mu w oczy obiektywem. Idealne maskowanie, które pozwala podejść blisko ofiary. Jej kadry, jej reporterskie spojrzenie na świat... są idealne po prostu. Nie mogę się napatrzeć. Mistrzyni kwadratowego okienka. Wszystko w nim rozgrywa się tak, jak trzeba. Zatrzymane w nim twarze, zdarzenia, widoki. Idealne. Przypadek sprawia, że całe pudła z kliszami kupuje młody chłopak i zdziwiony tym, jakie są dobre - zaczyna szukać autora. 

Uwielbiam sploty przypadków i historie, które pozornie są takie proste, natomiast, gdy podejmie się trud i poszpera w nich... odkrywa się perłę. Perła nazywała się Vivian Mayer. Była nianią, a żyjąc cały czas u boku różnych rodzin - żadnej nie stała się częścią. To w niej smutne. Była oryginalna, ekscentryczna, chodziła własnymi drogami. Uczyła tego dzieci. To w niej fascynujące. Na starość zdziwaczała, ale to mnie nie dziwi... wiele rysów charakteru, nadających fascynującą indywidualność gdy jesteśmy młodzi, może zdeformować się na starość i zapanować nad nami. Taki los ekscentryków, że są na to bardziej narażeni. 

Kobieta idealna - ponieważ każdy ideał zawiera w sobie skazę, jakąś nieregularność, mroczną tajemnicę. To pociąga, to sprawia, że młody chłopak zaczyna szperać w jej historii. To jak dotykanie blizny... każdy z nas w pewien sposób lubi to robić... jest to przedziwne znamię naszej ludzkiej natury. 

Wspaniałe fotgrafie. Niezwykła osoba. Trudna historia. Zobaczcie ten film. (Tytuł "Finding" to nie do końca to samo co"szukając"... ) A już koniecznie zobaczcie kadry Vivian Maier. I jej cudowne autoportrety. 

VM1954W02936-11-MC

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Taki sobie weekendzik z fajnymi ludźmi

Już nie mogłam dłużej leżeć i chorować. Bo tak fajnie, jak ktoś znienacka przyjedzie, bo ma taki spontaniczny pomysł! Bo tak wspaniale kiedy nagle tłum porywa w zwariowane pogo na łokcie i kolana (i zdeptane trampki, i podrapane łokcie, i błotne kolana). Bo tak fajnie jak ktoś przygarnie i napoi w środku nocy gdy człowieczynę suszi. Bo na przystanku śniadanie można poleżeć na macie i zjeść japońskie śniadanie (mniaaaaam!) i się polenić na zielonym. Bo ktoś zorganizuje warsztaty, i na jedne się zapisze no bo czemu nie, a na drugie ktoś inny wyciągnie (i nagle już wiem co gdzie naciskać i dlaczego! Brawo Teo!). Bilans - fajnieeeeeeeeeeeeeee! Historia cudnego weekendu w obrazkach! Jak ja Was LUBIĘ wszystkich bardzo! 

Tu jesteśmy ale nas nie widać, bo własnie idziemy po piwo hihi! Tak się bawi absolwenteria!
A Hey wiecznie żywy, wiecznie dobry! 

Tu mnie nie widać, bo poszłam gdzie indziej, haha! Przystanek śniadanie! Foto: Kasia Jaworska

No dobra, a tu już jestem. C na lewej i prawej ręce! Ha! Było wspaniale! foto: Michał 
 

Śląskie Hennowanie i fajne babki! Foto: Cyd

niedziela, 1 czerwca 2014

dobranoc

deadly tired
sleepy tired
good night
need to
sleep without dreams

.