Czasem trzeba się zmusić, żeby ruszyć zadek i pokonać "jestem zmęczona" i "nie chce mi się". Jadę i myślę, że miasto, że bez sensu, że chciałabym być z powrotem w zieleni. Ale - ruszenie zadka popłaca - odnajduję zieleń i dzicz 10 min od domu, aż nie wierzę, że to wciąż moje miasto! Słucham ptaków, przestraszam zająca pitającego spod kół. Zieleń, pokrzywy wyższe od mojego roweru, pachną zboża, zachodzi słońce, nie ma człowieków, nie widać nawet domów. Cudnie. Chora na przestrzeń, chora na zieleń. Rozpędzam się z górki i myślę sobie "wolność"! Po czym pięć minut później dojeżdżam na teren prywatny i muszę zawrócić i objechać inną droga. Czyż to nie doskonała metafora wolności osobistej i powszechnej... heh? I jak ja lubię długie jasne dni, nawet jeśli temperatury jakieś takie... wrześniowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz