Co tu znajdziesz

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Chce się żyć

Podsumowanie ostatnich dni: * + - 671 km (autobusami miejskimi, podmiejskimi, polskibusem, blablacar, tramwajami, 2 samochodami, brakuje tylko autostopu) * 6 miejsc/miast, bardzo mało godzin snu * mnóstwo fajnych ludzi, starych znajomych, nowych twarzy * szau szopingu, przysięga zakończenia sezonu kozaczkowego i chodzenie boso po trawie  * jeden koncert jako uczestnik, jeden jako śpiewak * dużo piwa i vegańskie jedzenie tu i tam, pierwsze lodyyy za płoty! * wiosna w pełni, zioła na parapecie, kwitną już magnolie i forsycje,

...chce się żyć! 

Zespół się zmienia przez lata, zmieniają się jego składy, wokaliści tyją albo chudną, biorą sobie wokalistki, mają coraz mniej włosów albo je farbują. Ja zmieniam się przez lata, skracam włosy, wkładam okulary, glany zamieniam na kozaczki. Stoję w tłumie i czuję się... staro, słyszę "te nowe" utwory i zastanawiam się, wtf tu robię. Ale to koncert jubileuszowy i z muzyką cofamy się w latach, śpiewam stare teksty na całe gardło. A potem słyszę pierwsze dźwięki tego utworu, chowam telefon do kozaczka (!) i idę w młyn. Przypominam sobie od czego mam łokcie i kolana. Na scenę wychodzi on, pierwszy wokalista, patrzy na tłum i mówi: czekałem na to dwadzieścia lat. My krzyczymy, on śpiewa, spijamy nawzajem swoją energię. Rodzina Cavanaghów wreszcie robi z gitarami to, co trzeba, chronię okulary, tłukę sobie łuk brwiowy o bark chłopaka skaczącego przede mną, następnego dnia nie mogę ruszać szyją. Przeżyłam Anathemę i Darrena White na żywo,

...mogę umierać. 


Snujemy się po mieście, które przyciąga mnie do swoich odrapanych ulic jak magnes. Z Jarkiem snuje się idealnie: a w tej kamienicy, a widzisz to? a wiesz co to? to... a tutaj była dzielnica żydowska. Zabiera mnie na Bałuty, na osiedle zbudowane na resztkach żydowskich macew. Teraz podobno grasuje na nim banda, którą dowodzi karzeł. Karła nie spotykamy, za to jemy pierwsze w tym sezonie lody, snujemy się w słońcu, urlop po pachy. Ostatnie pół godziny spędzam sama, łażę uliczkami, jest ciepły wieczór i udaję, że jestem stąd. Wreszcie z bandą ciekawych ludzików jadę na południe (naprawdę polecam blablacar, polskibus nie ma tych emocji). Potem jem śniadanie doprawiane kocim włosiem, kupuję cienką sukienkę, bo nie mogę wytrzymać już na tym słońcu, na zielonej trawce ściągam rajtki i kozaki poprzysięgając koniec sezonu zimowego. Pijemy piwo nad Wisłą na zielonej trawce, 

... żyć, nie umierać! 


Jest ciepły wieczór, obłędnie pachnie kwitnąca śliwka, kibice hutnika drą się pod blokiem, sielanka. Parapetówka na hucie, Agni ma niesamowitą zdolność oswajania i uprzytulniania przestrzeni. Pół roku temu siedzieliśmy na innej kanapie, w Reykjaviku i dwie osoby z naszej trójki planowały zamieszkanie w Krakowie. Teraz to się po prostu stało, są tam, pracują, zmienili wszystko, oboje. Jestem dumna, trochę zazdroszczę, kibicuję z całych sił (nie hutnikowi)! Mnóstwo uśmiechów, składanie mebli, frykasy, dzień kończy się nad ranem, życie i wszystko wydaje się proste. Po dwóch godzinach już nie, jakimś cudem wstaję i wychodzę na tramwaj. Hucki świt, niebo ma ładny kolor i jest zimno, i właściwie nie pamiętam drogi na dworzec, 

...jednak chcę umrzeć (a na pewno spać).


Budzę się w swoim mieście dwie godziny później, muszę wysiadać z autobusu ale już mi lepiej. Kawaaaa, śniadanie, przebieram się na autopilocie i wychodzę na... autobus. Czekając na przystanku zauważam otwarty ormiański kościółek i przypominam sobie, że prawosławni mają dziś woskriesienie! Wchodzę posłuchać, ksiądz opowiada jakieś dziwne rzeczy, chór śpiewa z zaangażowaniem. A może mi się to śniło? Autobus wiezie mnie do Mikołowa przez wioski, o których dopiero co czytałam w Drachu. Staram się nie zasnąć, śledzę przestrzeń, kierowca zagaduje każdego kto wsiada. Wysiadam w Mikołowie, kupuję ciastka i czekam na odbiór, ławka w słońcu bardzo zachęca, staram się nie spać, choć w sumie chyba osiągam próg zmęczenia, w którym już się nie jest sennym. Przyjeżdża N i jedziemy dalej, ogród botaniczny, nawigacja zwodzi nas na manowce, N biegnie kupić kurze jajca, wspinamy się na górkę, tłum ludzi z dzieciakami. Zmęczenie zabija mi stres, który zwykle mam przed koncertem, robimy szybką próbę, śpiewamy, zagaduję mikrofon, przybiega jakiś dzieciak i wręcza nam złotówkę (lubimy takich fanów), przez większość koncertu się uśmiecham. Pijemy kawę w słońcu, miła pani daje nam zniżkę na rozmaryn w doniczce "bo ładnie śpiewałyśmy"! Idziemy coś zjeść i spędzamy relaksująco nikłą resztkę wieczoru, słyszę przez mgłę jak Mi mówi: ej, Ty śpisz a nie oglądasz! No chyba tak, wtulam się i kończą mi się baterie. Przydałby mi się urlop po takim urlopie,

... ale tak, chce się żyć!

Brak komentarzy: