Wiecie co było w nocy? Przymrozek. Serio serio. Spałam w windblokowym polarze (na te inne warstwy wszystkie) czapce i szaliku też. Za to rano budzi nas słońce! (I siku). Zmarzłam tak, że aż się zdenerwowałam i wylazłam z piździka i poszłam pobiegać i poskakać. Zaraz po śniadaniu zajeżdzamy do Hvammstangi, małej rybackiej miejscowości, można stamtąd wyruszać na oglądanie fok. Niestety żadna foka nie chce tam nas obejrzeć, więc snujemy się tylko leniwie w słońcu i lądujemy w kafeterii Hladan. I znów nasze miejsce, klimacik, stare przedmioty, zapach piekącego się ciasta i miła Pani w fartuchu, której się marzy niebieska ceramika z Bolesławca (!). No i kawa. No i @. Fajne to jest, że chyba nie mają o naszej nacji złego zdania, nie wiem jakim cudem się to udało, ale to fajne.
Dziś będzie dużo o owcach! One są takie słodkie! I szalone. W następnym wcieleniu chciałabym być islandzką owcą. Na północy były takie puchate jak te puszki-dmuchawce co tu rosną. Te zachodnie mają już inną sierść, taką bardziej skundloną, jak te nasze. Agni nazywa je "romantycznymi duszami" bo odpoczywają sobie wtulone w trawy i skały zazwyczaj w miejscu, z którego rozciąga się jakiś piękny widok, np na fiord. Albo leżą na czarnych plażach, albo brodzą w wodzie. No i mają jeszcze jeden sport - wyskakiwanie na drogi. Czają się w rowach, a jak już człowiek blisko podjeżdzą to ruszają galopem, jakby je som diobeł gonił. Czasem na łąkę, czasem pod koła. Ogólnie stoją i się gapią na nas zielony piździk z taką miną wszechwiedzącą i znudzoną albo,przezrażoną. Ale nie wiadomo co takiej wariatce strzeli zaraz do tej kudłatej głowy. Albo rogatej, jeśli to baran. Pasą się gdzie i jak chcą do 5go września, potem pasterze idą w góry i zgarniają wszystkie spotkane owce do takich okrągłych drewnianych zagród, które co jakiś czas mijamy. A potem jest ogromne święto i dzielenie owiec, które są jakoś oznaczone i wiadomo, która jest od kogo. Pewnie już tupią kopytkami i patrzą w kalendarz, gdzie ten wrzesień? Bo kurde zimno.
Potem żegnamy pólnoc i śmig! Przez chwilę jeszcze uciekamy od kierunku Reykjavik! Na fiordy zachodnie, najdziksze podobno na Islandii. Faktycznie, piękne i dzikie. Łagodniejsze od północnych kolegów. Słońce świeci jak na jakiejś teneryfie, błękitniutkie niebo i tak niesamowity lazur wody, że nie możemy się napatrzeć! Robimy po nich tylko takie małe kółko, ale fajnie, że to się udaje! Jedziemy do Holmavik.
Już naprawdę dawno nie widziałam tak sennej atmosfery jak w tej mieścinie. Prawie widzimy jak czas dryfuje obok nas znudzony. Słońce, cisza, nawet nagle wiatru prawie nie ma. Za to jest muzeum i restauracja. Za kasą stoi Elf. Elfy mają tu koło 40ki, czerwony fartuszek, czapeczkę z filcu i długie siwe włosy. Mówi, że akurat jest widzialny, bo za mocne dziś słońce. W restauracji zostaje Agni. Ja postanawiam zwiedzić muzeum. Wyobraźcie sobie sielankową, senną mieścinę. Port, tuż nad wodą. Pełne słońce, przyjezdni, mały sklepik z rękodziełem i ta restauracja-muzeum. Trochę wymarłe. W restauracji mają kawę i ciacha i tylko jedną zupę - rybną. Brzmi sielankowo? Pewnie! To teraz Wam powiem jakie to muzeum. Museum of sorcerers and witchcraft. Niby malo eksponatów, ale naprawdę robi wrażenie. Procesy w okolicy - z nazwiskami. Zachowane PRAWDZIWE grimoairy, czyli książeczki zaklęć. Naprawdę, ciary na plecach. Ciekawostka - czarami na Islandii zajmowali się głównie mężczyźni. I to głównie na fiordach zachodnich. Może w sumie nie tylko, ale tam też mieszkał bardzo gorliwy pogromca, stąd dobra dokumentacja. Wypijam kawę w tym dziwnie spokojnym miasteczku, to nasz najdalej wysunięty punkt fiordów. niechętnie zaczynamy wracanie.
Fiordy zachodnie są naprawdę piękne. Mają w sobie jakąś dzikość odczuwalną nawet na takim krótkim odcinku, nawet w takim dotknięciu lekkim. Bezludność, te ich sporadyczne farmy na odludziu (jak tu dzieci chodzą do szkoły?) mnóstwo ptaków. Na zachodnich pierwszy raz widzimy stosy zbielałego drewna, wyrzuconego przez ocean. I niestety plastikowych śmieci.
Przy okazji drewna chwilę o wspólnej podróży. Bardzo się z Agni zżyłam, właściwie razem jemy, śpimy, myjemy się, robimy zdjęcia. Wcześniej już wiadome pokrewieństwo dusz, tutaj zacieśnia się jeszcze i uwydatnia. Wracamy z krótkiego wyjścia na plaże i w tym samym momencie pokazujemy sobie: zobacz co znalazłam! I obie mamy kawałek białego drewna w rękach. To tylko jeden przykład. I jest naprawdę dobrym towarzyszem podróży, wczoraj zaśmiewamy się tak, że łzy mi płyną (a prowadzę)! Bardzo ufamy tu naszej intuicji i nas nie zawodzi. To nie znaczy, że jesteśmy identyczne, ale naprawdę dobrze się zgrywamy.
Agni znajduje coś na mapie i uciekamy jeszcze raz z kierunku na R. Skręcamy w półwysep Snaefells, na św górę Helgafell. Dostaję szkołę na 60 km dziur. O dziwo ten półwysep ma bardziej dzikie miejsca i gorsze drogi od zachodnich fiordów. Ale może taki odcinek. Przejżdzamy przez mokradła z mnóstwem gadających ptków. Może właśnie mają przeloty? Na świętą górę musisz się wdrapać w milczeniu, stanąć twarzą na wschód i pomyśleć 3 życzenia. Idziemy w milczeniu, pięknie zachodzi słońce, nie ma wiatru. Stajemy twarzą do mokradeł, gadają ptaki. Wierzę, że nasze życzenia się spełnią.
Po dwóch godzinach o 23 nadal zachodzi słońce. Właściwie nie widziałam tu gwiezdnego nieba, zasypiamy jak jest jasno.
1 komentarz:
Z Waszymi kolorowymi duszami trudno nie mieć pokrewieństwa :)
Prześlij komentarz