Co tu znajdziesz

sobota, 31 maja 2014

Kobieta trzydziestoletnia

Za oknem słońce, siedzę przy stole w kuchni, wcinam sobie śniadanko i czytam prasówkę. W tle muzyczka z nowej gry Transistor (polecam muzyczkę)! Na jednej ze stron reklama, przebiegam ją wzrokiem jak większość reklam i przewracam stronę. Wróć. Wracam. Zacna kampania, dobra w zamyśle. SOS wioski dziecięce. Od 30 lat dajemy porzuconym i osieroconym dzieciom szczęśliwe dzieciństwo. Na stronie dwie fotografie, na pierwszej z nich, w ponurej scenerii, mała nieszczęśliwa dziewczynka tuli misia. Na drugiej, pięknej, jasnej fotografii uśmiecha się dojrzała, dorosła kobieta. Taka pani z reklam pasty do zębów, kobieta z pozycją, w białym fartuchu, ładnie umalowana, za nią rzędy tubek i past. W domu pewnie mąż i dzieci i kuchnia w stylu skandynawskim. Wymarzona dorosłość w jasnych barwach. Pod fotografiami podpisy: 1984 i 2014. 
Mój rocznik. Zdziwienie mnie ogarnia. Naprawdę to ja? Kobieta trzydziestoletnia? Ta zbyt dojrzała cera i kariera? To ułożone życie, które usiłują mi tu zaprezentować? Rozglądam się wokół siebie. Tak, nooo... jest jasno, w moim wynajmowanym mieszkanku, urządzonym nazwijmy to: po kawalersku. Bardzo je lubię. I tak, za chwilę będę musiała się ogarnąć ale niestety nie nałożę grubej warstwy kremu do cery dojrzałej, a potem tony makijażu, żeby ukryć zmarszczki. Za to założę trampki i pojadę na juwenalia, wmieszać się w tłum studentów, mimo tego, że w kolejce po piwo studenty mówią już do mnie: proszę Pani. Hie hie, ich problem!

W literaturze grzmią, że trzydzieści lat, to najlepszy wiek dla kobiety! Nadal zamierzam tak myśleć! I nie dajcie sobie wmówić, że trzydzieści lat to starość i ułożone życie. Zresztą szukam w myślach po moich znajomych... nieeee, to nie ułożenie i starość! To kwiat wieku! 

No, to trampki i w drogę. 
Dobrego dnia trzydziestolatkom!
A jak chcecie coś fajnego na śniadanie to zajrzyjcie tutaj do handimanii

czwartek, 29 maja 2014

Zaległości książkowe

Tydzień jeżdżenia pociągiem w te i wewte zaowocował wzmożonym czytelnictwem (jupi!) ale też... czymś o krok do anginy. Dziękuję Kolejom Śląskim za cudnie podkręconą klimatyzację! I za kilka dni leżenia plackiem i wkurzania się na mężczyznę przycinającego żywopłot kosiarką ręczną spalinową - cały bity dzień. Chyba aż się cieszę, że dziś pada. Zaległości książkowe mam ogromne, stos mi prawie spada spod stolika i z parapetu. Ale tymczasem: 

10. Kwas Siarkowy Amelie Nothomb
Ehre Mehre polecił mi tą niewielką w objętości książkę. Długo leżała potem w kolejce, bo temat jakoś nie zachęcał. Książka obwieszcza, że powstało nowe reality show "za drutami" do którego z łapanki (dosłownie) wzięto ludzi,  następnie w castingu wybrano kapo i zaczęto przed kamerami ku uciesze gawiedzi odtwarzać obóz koncentracyjny. Im większe cierpienie - tym większa oglądalność. Przeczytajcie to, ku przestrodze. Naprawdę warto. Doskonale odsłania mechanizmy mediów i manipulacji widzem. Dzięki Ehre Mehre, dobre polecenie to było!

11. Lód w żyłach Yrsa Siggurdardottir
Yrsę poznałam już wcześniej, dobrze plecie kryminalne intrygi. Nie ukrywam, że sięgnęłam po nią szukając islandzkich autorów, a ona ma takie CUDNE imię. No i tu mały zawód, bo owszem, główna bohaterka jest z Islandii, ale akcja książki szybko przenosi się na Grenlandię. Czy można sobie wyobrazić lepsze tło dla kryminalnych zagadek, niż baza wiertnicza dużej korporacji, umieszczona pośród lodów na wyspie, z nieżyczliwie nastawioną ludnością miejscową i w dobrym oddaleniu od policji i praw stałego lądu? W dodatku ekipa badawcza po długim zamknięciu w swoim sosie, zaczyna być do siebie nieprzychylnie nastawiona... W takiej scenerii tylko czekać na pierwsze zgony i nie trzeba czekać długo. Doprawione dobrą dozą grenlandzkich zwyczajów i wierzeń, naprawdę smacznie połknęło się tą powieść. Szukając fajnego kryminału do lekkiej lektury sięgnę po Yrsę znowu! 

12. Ocean na końcu drogi Neil Gaiman 
To jest taki Gaiman jakiego lubię. Trochę magiczny, trochę zwariowany. Mroczny, taki, że czasem ciarki łażą po grzbiecie. Tworzący współczesne mity i udowadniający, że tuż obok nas dzieją się rzeczy niezwykłe, a w sąsiedztwie mieszkają osoby, które wiedzą i widzą WIĘCEJ. Magiczno-realistyczna opowieść. Inna zupełnie niż Amerykańscy Bogowie, choć NG trąca wciąż podobne wątki mityczne. Od skomplikowanych opowieści Gaimana wolę te krótkie i proste - ale bardziej dopieszczone w szczegółach. Taka jest opowieść o chłopcu, w którego życie nieoczekiwanie wkracza dziewczynka z sąsiedztwa, a z nią zdarzenia magiczne i niewyjaśnione... a zasłona pomiędzy światami okazuje się być cienka. Zbyt cienka. Na szczęście na straży porządku świata stoją córka, matka i babka, która nie wiadomo ile ma lat... i może starsza jest niż świat. Na pewno gdzieś jest taka archetypiczna kuchnia, w której jest zawsze ciepło i przytulnie, gdzie pachnie coś smacznego i gdzie pradawna siła kobiet obroni Cię przed złem. I do tego poda ciepłe mleko i karze pójść spać! <3

poniedziałek, 26 maja 2014

Filmozaur - part 2

A więc dokonało się. Dziś po 10 (!!!) dniach - pierwszy dzień odwyku od kina... hm. Leżę bezsilnie, gapię się w sufit i myślę co by tu obejrzeć... normalnie deprecha pofestiwalowa. Oglądanie kiepskogatunkowych filmów w pojedynkę jest zbyt miażdżące psychikę, więc poczekam na lepszą okazję, nawet jeśli film Zardos wydaje mi się bardzo kuszący. Organizm protestuje i bardzo domaga się snu po tym tygodniu. Ale tak, to był wspaniały tydzień, pełen niszowego, frikowego albo cudnie-złego kina! Świetnie zorganizowany festiwal, naprawdę brawa za ogarnięcie szału projekcji na kilka kin, rozrzuconych po całym mieście i wielkiego zombie walk-u. Za fajnych gości z klasą, ciekawe wprowadzenia, dobre ustawienie przerw, rewelacyjną atmosferę! Świetny wybór wersji językowych i tłumaczeń i vhs-lektorów. I dzięki bogowie, za lektora na żywo podczas projekcji filmu Coffy! Niech mu się za to piwo leje strumieniami, tak jak nam łzy śmiechu ciekły po policzkach! I jeszcze za radosną gromadę hejterów - komentatorów, dzięki nim filmy zyskiwały inną, lepszą perspektywę! 

Z drugiej połowy festiwalu należy wpomnieć:
- Cripozoidów z cyklu VSH Hell (okazało się, że to mój ulubiony cykl festiwalowy, a myślałam, że będzie nim studio ghibli) gdzie złowieszcze kartony, zmutowane szczury i wielkie robale dręczą ludzkość (nie wiemy co tu robimy, ale robimy to z wielkim zaangażowaniem) na przestrzeni dwóch pokoi i jednego korytarza
- Czas Przemocy (Eda Wooda) z doskonałą sceną demolowania szkoły przez GENG zbuntowanych nastolatek (nienawidzę Cię tablico!)
- Wspomniany już Coffy, który dzięki doskonałemu lektorowi na żywo zyskał nowy wymiar oglądania! Trudno powtórzyć tu to, co ten gość tam wyprawiał, ale było to doskonałe!
- Cry Baby - ach co za obsada! to było doskonałe zakończenie oglądania! Ed z Alaski, Młody Johnny D., Iggy Pop, Willem Dafoe, ramoneski, loki na brylantynie, zbuntowana młodzież i dobra muzyczka!


I wszystko świetnie, tylko spuście niebiosa plagi egipskie na Tommyego Wiseau. To jest SERIO najgorszy film świata i uzyskuje w moim rankingu zaszczytne pierwsze miejce. I to nie taki fajny, śmieszny zły film, tylko ZŁY ZŁY. Tak zły, że mi się zęby prostują i włosy rosną szybciej na nogach z rozpaczy. I niech mi ktoś wytłumaczy to, że on jest nadal normalnie w stanach wyświetlany i bije rekordy popularności... WHYYYYYY.... O tym jak jest zły doskonale opowiada: Krytyk. Sorry, że od drugiej części, ale TA scena... wiecie, że ten popapraniec, ten sam, którego widzicie na ekranie (bo to jest Tommy W.) kręcił dubla tej sceny (I did not! Oh hi Mark!) 32 razy??? Serio. Chcecie zniszczyć swoją młodą psychikę? Proszę bardzo! Have fun!
Jeśli obejrzycie ten filmik do końca - zgadujcie, jakiej to narodowości jest Tommy W... tak. pomoże Wam to, że piją w filmie wódkę: Sobiesky. Damn...!

piątek, 23 maja 2014

Dziwoląg pasjonat


Pacz stary, jaki dziwoląg, frik, dziwok. Myśli sobie człowieczyna, że taki jest dziwny. Że go jakieś dziwne filmy kręcą, które ani to fabuły nie mają, ani znanych nazwisk, ani budżetu jak trzeba, ani efektów wypierdzistych w 3D. Po co Ty oglądasz te głupoty? O Zombich? O nie, tandeta. Martwe trupy, marnowanie czasu. Gumowe potwory, gołe dupy, poziom zerowy, dno. Westchnienie. Czasem łażenie po domu w stareńkiej koszulce ze starłorsów. Niszowe przeglądy z kilkoma znajomymi dawno temu, bo teraz to raczej domowe zacisze i słuchawki. Wspominki rzewne wypożyczania kaset wideo na nocne przeglądy - domówki z przyjaciółmi i oglądania do bladego świtu (żywych trupów). I Old Starsowe LARPy na Jurze K-C gdzie wszyscy wyglądaliśmy jak z tych filmów - ale dialogi to mieliśmy lepsze! 

Na szczęście potem człowieczyna kupuje sobie karnet na festiwal i nagle siada na małej sali pełnej takich własnie zakręconych i już człowieku nagle nie jesteś aż taki dziwny! I więcej ludzi ma dziwne koszulki albo ma w dupie to, jakie on i wszyscy obok niego mają koszulki. I więcej nas śmiejących się w tych samych głupich momentach na filmach bez fabuł! I nawet niektórzy się w tym specjalizują, żeby te VHSy stare dla ludzkości uratować i zachować i pokazywać tym, co nie znają (VHS Hell). No czad! I takie to fajne, że zaraz po pracy, gdziem biurwą pospolitą wybiegam z biura i teleportuję się w pomroczność kina i kompanię frików, i oglądam aż do zmęczenia musku, i dobrze się bawię! Dziwność oswojona. Ugłaskana i podrapkana pod brodą. A potem kiedy szlajam się w przerwach między seansami po mieście to orientuję się, że zerkam ludziom na nadgarstki i czuję, że ten frik jest taki fajny, pozytywny! Tatusiu, czy ja jestem dziwny? Nie kochanie, Ty jesteś... oryginalny! 

W kinie, patrząc na przebrane i upudrowane szablozębe wampiry, które wpuszczają nas na seans, ktoś komentuje z wyższością: pfff, ciekawe ile im za to zapłacili! A jakby temu komuś powiedzieć, że nie zapłacili, że to za darmo, a nawet ba - że oni tak sami, bo to LUBIĄ?? Lubią się przebrać, wyglądać dziwnie, rzucać teksty z dziwnych filmów? Lubią przyjść na marsz zombich, pooblewać się sztuczną krwią i pocharczeć na ludzi? Ha! Taką nienormalność, dziwolążność to ja bardzo lubię. Oj bardzo. A wiecie, że słowo freak znaczy też pasjonat? Dziwoląg pasjonat, hell yeah! A czy wiecie, że w sobotę w Katowicach będzie marsz zombich? I co, zieleniejesz i gonisz, czy uciekasz jako przerażone mięsko? Wybór należy do Ciebie. Mwaahahahhahah! 

środa, 21 maja 2014

Love Cropp Kultowe!

Najpierw wpadam spóźniona na film i na schodach kina dosłownie potykam się o bandę zombiasów. Mówię grzecznie "dzień dobry", odprowadzają mnie tępo wzrokiem, kiedy skaczę po dwa stopnie do sali na górze. Czekają grzecznie na porcję świeżego mięska gdy na ekranie w środku dnia "noc żywych trupów". Wczoraj zastanawialiśmy się czy są wege-zombie i czy jedzą świeżyznę, czy wręcz przeciwnie, same zgniłki i pleśniowe serki. Wychodzę z ciemności kina w ostre słońce. Mrużę oczy jak wąpierz.

A potem siadam i piję kawę w ogródku przy głównej ulicy miasta i obserwuję jak w bramie tuż obok, na granicy słońca, czai się grupa zakapturzonych wampirów z niepewnymi minami. Grupa bladych postaci w pelerynach i kapturach. Stoją i patrzą w słońce. Obserwuję ludzi, którzy przechodzą obok, mijając ich. Zauważają kątem oka i wzdrygają się, cofają albo tylko robią minę "czy ja coś widziałem dziwnego?" Cudne. Ostre słońce i granica ciemności bramy. I to COŚ hidden in a daylight. 
Wreszcie i ja muszę się przez nich przedrzeć, bo seans mnie wzywa. Pytam grzecznie jak typowy troll czy mogę im zrobić fotę. Tapam, pacam, czy jak się to tam nazywa, za milczącym nieprotestowaniem, mówiąc: najwyżej nie wyjdzie albo klisza pęknie (mając na myśli ich wampirze zdolności). I??? Nie wyszło!!! Nie ma!!! Stoję już przed kinem i sprawdzam na telefonie raz po raz. NIE MA tego zdjęcia. Cóż za realizm i profesjonalizm! Czad! Love CroppKultowe!
A potem już tylko wzdycham i przeżywam. Są filmy naprawdę KULTOWE. I takie, które znam na pamięć. By heart. 

- Podobno odpowiedzi nie istnieją. 
- Zadawałeś złe pytania.

Filmozaur się jara - part 1

Już od piątku wysiedzuję zadek na rozmaitych siedziskach kinowych. Czasem miękkie i wygodne w  kolorze ciężkiej teatralnej czerwieni, czasem mniej komfortowe, czasem wręcz twarde jak stołki. Na tych ostatnich, po pół godzinie, szukając wygodnej pozycji próbuję zapleść nogi dookoła siebie albo położyć je na głowie kogoś przede mną. Oto w Katowicach znów spełniam punkt programu od dawna marzony - (17) Festiwal Filmowy Cropp Kultowe. I och, jaram się tym siedzeniem w kinach i na salach, tą opaską na ręce którą dumnie obnoszę w pracy (Szef: - Co Pani to ma na ręce? All inclusive? - Hm. Poniekąd!) i tymi próbami zdążenia na wszystko i nawet wkurzaniem się, że zachodzą na siebie te filmy, że nie dam rady wszystkiego (auuuuuu!), że nie da się teleportować do CSF Kosmos albo że ostatni pociąg odchodzi przed końcem tego czy tamtego. I jaram, że Jacek Rokosz przeciąga wprowadzenia (wybaczam mu, bo uwielbiam to jak opowiada, jeszcze od czasu "najgorszych filmów świata"), i tym że pierwszy raz od czasów ENH w Cieszynie a potem akademii kina japońskiego w Mannghdze (pięknie odmieniłam, aj noł) słucham znów Piotra Kletowskiego, który przekonuje nas, że głupie filmy o zombiech (jestem miszczem odmian, wiem) niosą w sobie kody kultury, istotne dla swoich czasów powstania i popularności. I jeszcze tym, że na filmie 'Król Zombie' Wujek Sam śmieje się i chichocze tak, że chyba całe kino jest tym jego śmiechem pobudzone do śmiechu i rżymy wszyscy radośnie, kiedy na ekranie ekhm... no, w sumie groza. Studiem Ghibli całym też jaram się - to inna opowieść, ale chodzę na moje ukochaności, Miyazakowskie bajuhy i wzdycham, i przeżywam. I na koniec tym, że jak podliczę potem ilość godzin spędzonych w kinie w tym tygodniu, to mi kręgosłup odpadnie albo wyjdzie bokiem. 

W wyborach wygrywają filmy z cykli: VHS hell (oh my! i Ci lektorzy!), zombie attac! i Ed Wood - wszystkim lubiącym najgorsze filmy świata - polecam!

- Król Zombie i Zemsta Zombie - 1941 r.
- Scena walki zombiego z rekinem (sic!) w marnym skądinąd filmie Pożeracze Mięsa (cudo!)
- Wcale niezłą Klątwę Doliny Węży - polskie kino gatunku z młodym Wilhelmim!
- Absolutnie cudne oglądanie Robot Holocaust z chórem hejterów, brzuch mnie bolał ze śmiechu, serio! Świat już nigdy nie będzie taki sam! Wszędzie już będzie człowiek - awokado i pajęczyna pająka. A jak się obudzimy martwi, to będzie to Twoja wina! 
- Ponadczasowa instrukcja transwestytyzmu w wykonaniu Eda Wooda - z doskonałym wprowadzeniem Jacka Rokosza
- Interzone - z włoską Tiną Turner, mnichem Panasonik-iem i najgłupszymi scenami świata! Zwariowałam! Tutaj to ja chyba ryczałam najbardziej na całej sali! Ilość japierdolów w tym filmie mnie przerosła.

No i jak na razie (połowa festiwalu) absolutny nr 1: Dziwolągi - ukrywany i cenzurowany film Toda Browninga (1932!): http://croppkultowe.pl/program2/dziwolagi
Niesamowity obraz, a najlepsze w nim to, że oprócz pięknej i ponadczasowej historii jest to rejestracja prawdziwego obrazu świata, który istniał, który przeminął, którego bez tej rejestracji byśmy w ogóle nie znali, nie mogli tak bardzo do niego wejrzeć. To obraz cyrku - bestiarium, prezentującego osoby dotknięte deformacjami, potwornościami, okaleczeniami ciał i bliznami - i ich niesamowite życie pozasceniczne. Boleśnie... normalne. I dręczące w tym obrazie pytanie, czy "inność" nie była kiedyś bardziej zsocjalizowana niż obecnie, czy nie miała swojego miejsca i swojej przestrzeni na życie i emocje, które teraz im nie przysługuje? No i pytanie ogólne: kto tu jest dziwolągiem... i dlaczego my wszyscy, którzy na pierwszy rzut oka tacyśmy normalni. 

A teraz zaraz lecę, bo wiecie... idę dziś do kina!
Chcecie wiedzieć na co? Na KULTOWY, a jakże film! Ha! (Jara się)
Na koniec akcent humorystyczny z okazji nadchodzących wyborów (uwaga, lokowanie produktu):

Zmień Polskę! Głosuj na Psycho-zombie!

piątek, 16 maja 2014

Udź

Już od dawna wydawała mi się fascynująca. Jak przeliczyłyśmy od ostatniej (i jedynej dotąd) wizyty w tym mieście minęło... 9 lat! Oj, oj, upływ czasu załopotał groźnie kotarą. Ciarki. Tym razem chciałyśmy spędzić tam trochę czasu, poszwędać się, posnuć, klimatu trochę zwęszyć w pofabrycznym powietrzu. "A co my tam będziemy tyle czasu robić?" - westchnęła nasza naczelna maruda żałośnie. Łódź niestety to usłyszała i się zaczęło... zesłała nam takich przewodników, że właściwie przez trzy dni byłyśmy prowadzone, oprowadzane, przeciorane, przeciągane, usadzane i karmione, i nogi powielokroć weszły nam w zadki. I to było cu-do-wne!!!

Już pięć minut po przyjeździe przejmuje nas Miśka i rozpoczynamy zwiedzanie od... kawy i piwa, wiadomo, hehe. Ale za to od razu na pierwszy strzał trafiamy na wystawkę komiksową i znów czuję, że wszystkie nici się splatają w osnowie, że rzeczywistość daje znaki - jesteś we właściwym miejscu i czasie. Love komiksove! Miśka odjeżdża, Dor turkocze walizką i stajemy przed bramą z napisem "usługi hotelowe Relax". Nieco nas to bawi, wduszamy przycisk dzwonka i... namiętny damski głos zaprasza nas do skorzystania z usług Relaxu... już ten głos jest dla nas czystym relaksem! Na szczęście pokój nie okazuje się być wynajmowany na godziny i mogę już teraz z czystym sumieniem Wam go polecać, Pani w recepcji niepowtarzalna! Wychodzimy w łódzką noc i mój psi nos jak po sznurku wiedzie nas prosto do oazy łódzkiego offu! Nagle wchodzimy w inny świat, pofabryczne zabudowania, knajpy i knajpeczki, kolorowo ubrany tłum, gwar. Jest cudnie! Z ciekawostek - wszędzie leją Raciborskie. Krysta Pana, nie po to Ślązoki jado daleko, żeby chlać swoje browary lokalne. Siedzimy sobie same (sic!) i napawamy się łódzkim offem. Co prawda okazuje się później, że nawet wtedy nie byłyśmy same (sic!2) bo... "widzieliśmy Was przez okno!"! Turysto, Łódź ma cię cały czas na oku, łódzcy szpiedzy nigdy nie śpią! Kończymy nocnym obżarstwem i zasypiam tego dnia pierwsza.
 

Rano popędzam wycieczkę i sprawdzamy jak szybko jesteśmy w stanie przebiec 200 numerów Piotrkowskiej. A wiecie, że to ledwo połowa tej ulicy? A wiecie, że najdłuższa ulica w Łodzi ma 11 km?? Dobiegamy pod manufakturę i spotykamy naszego przewodnika. Rafał przyjacielsko oprowadza po Łodzi znajomych, zna milion ciekawostek i opowieści i - przygarnia nas w tym dniu na zwiedzanie. Przeciąga nas przez pół miasta, głowa nam puchnie od opowieści, nogi od deptania ulicami, oczy doznają oczopląsu. Badamy kamienice, poznajemy nazwiska, zwiedzamy. Budynki, obok których przeszłybyśmy obojętnie nagle ożywają, osadzają się w historii, dymy fabryk znów biją w niebo, Łódź tętni historią czterech kultur, fabrycznych monopoli, po-żydowskich miejsc i dintojry Ślepego Maxa (polecam zajrzeć do salonu fryzjerskiego Apropos! Nie tylko na dobre cięcie, ale też na opowieści o Ślepym Maxie). Jedna tylko z ciekawostek: budynek "do sprzedania" to dawny żydowski dom pogrzebowy, potem zamieniony w kwaterę SS - wciąż widoczny cień szyldu na murze! - a końcowo mieścił się tam lektorat... germanistyki. Żarty losu... ciekawe co będzie następne....? Dla tych, co lubią stare pocztówki i zestawienia kiedyś/dziś nasz przewodnik Rafał z Gwardii Navis poleca stronę: refotografie.blogspot.com/
 
 
Siostry z Siostą Wacławą by Sis 
Z rąk do rąk, z rąk do rąk - potem przejmuje nas Don Pedro i prowadzi do Lokalu. Pogoda pozwoliła nam pozwiedzać - gdy tylko siadamy przy stole obrywa się ciężki brzuch chmury! Za to gdy wychodzimy - jest już sucho! Cuda, panie, cuda! Offujemy piwko, dołącza do nas Grześ. Don Pedro znika, z Grzesiem badamy dalsze numery Piotrkowskiej. Potem rozklekotany tramwaj - historia, po czym chłopcy przygarniają nas pod swoje opiekuńcze skrzydła! Lądujemy w szemranej dzielnicy ale w miłym mieszkanku, w którym DP karmi nas najlepszą zupą z botwinki ever! Nawet dostaję wersję wege - uwielbiam Was chłopcy! Znów jest przemiło i po prostu tak... wszystko tak jak trzeba. Koniec końców jedziemy na Teofilów i tam znów z ręki do ręki - z tramwaju wpadamy prosto w objęcia Jarka! Do czwartej rano pogadujemy i smakujemy to i owo, co nas nie zabije to nas wzmocni - pijemy Wunderwaffe (czyli cziliówkę) i nie umieram! Choć prawie. Potem gołębie robią imprezę na parapecie, a Gosia w nocy wymyśla kolejne sposoby blokowania mnie nogą, żebym nie spadała jej na głowę. Zresztą nieudane, hehe. Dzień kończy się nad ranem. 


I na szczęście zaczyna późno. "O nie, a jeśli Jarek będzie chciał zwiedzać?!" z radosnym przerażeniem komentuje Dor! Nie ma się co śmiać, ja tam miałam zakwasy po tym zwiedzaniu! Moneta decyduje że zwiedzamy dziś peryferia, zieloną trawkę. Jarek prowadzi nas w środek zielonego i relaksujemy się ile wlezie. Bosssko! Deszcz w ogóle nie przeszkadza w relaksie, a tym bardziej obiad! Potem nasz cudny przewodnik wsadza nas w transport i wreszcie jedziemy realizować główny punkt programu. Z każdej strony nadciąga tłum. Oto i cel całej naszej podróży. No i co powiedzieć ... jego głos jest jak wino. Dreams comes true! Hear THAT voice. Piotruś Gabryś. Oh my. 


Żeby nie było, że to koniec - zwiedzamy Łódź aż do 4 rano, a nasi przewodnicy Jarek i Krzysiek nie odstępują nas na krok, aż do wsadzenia w transport i pomachania! A teraz odezwa do naszych wszystkich w tych dniach przewodników: Wiecie co? Jesteście cudni, fajni i zajebiści! Dzięki Wam, ta Łódź nie jest teraz nieznanym miastem, jest miastem z duszą! Niesamowite jest to, że wszyscy nie tylko w tym mieście mieszkacie - ale poznajecie, opowiadacie o nim, drążycie tematy, macie przemyślenia i obserwacje na temat życia tego miasta! A Ty ile wiesz o własnym mieście? Aż mi się wstyd zrobiło... Dzięki za inspirację! Dzięki Wam wiem, że Łódź to nie tylko miasto murali (skądinąd zajebistych!) i ul. Piotrkowskiej, i wiem co to migawka i krańcówka! Dzięki Wam już ją uwielbiam!

foto: Karolina

czwartek, 15 maja 2014

Sth borrow sth blue

Nie jest łatwo próbować wypowiedzieć emocje. Ubrane w słowa jak w atramentowe sukienki wydają się jakieś takie... już nie takie, poprzebierane. Źle dobrane mają pończoszki. To guzik zapięty krzywo. Ogląda ktoś te Twoje słowa i wcale nie wiadomo czy dobrze rozumie, co się miało na myśli. Ślinienie palca i przylizywanie nie pomaga temu co odstaje, zaraz odskakuje znowu i nie chce za cholerę gładko znaczyć tego, co wyrazić się chciało. Brzmi coś za mocno, brzmi coś za słabo.  Wypowiadasz garście myśli i ktoś próbuje zrobić z tego zdanie poprawnie złożone. Scrabble. Ale tak, lepiej jest rozmawiać. Wypowiadanie czyni człowieka, tak więc takie ludzkie to nasze gadanie po nocach. Istniejemy w komunikacji... tak więc dobrze, że jest. I trzeba podejmować to ryzyko bycia niezrozumianym... I teraz jakoś wkradł się we mnie spokój. Po wszystkich wypowiedzianych słowach wkradła się we mnie cisza. Zwinęła się w kłębek i odsypia zarwane godziny.
Spokój Wielki spokój, przestrzeń między łzami w oku. Spokój w morzu, morze czeka słodycz wielka, wraca rzeka. Most nad rzeką, rzeka płynie. Spokój muchy gdzieś w bursztynie. Ja to spokój - rzecze rzeka, bursztyn leży mucha czeka. Ja na moście, most to spokój, rzeka leży w jego kroku. Ja na wodzie całkiem płaski, spokój w cieniu moim własnym. Miedzy wersy wkradł się spokój wyłowiony z łez potoku. 
Od czego mamy poetów i bardów, jeśli nie od wypowiadania emocji? Dzisiejszy dzień deszczowy sponsoruje Akurat, Natalie Foss & Placebo.
 
Carve your name into my arm.
Instead of stressed, I lie here charmed.
Cuz there's nothing else to do,
Every me and every you.
Sucker love, a box I choose.
No other box I choose to use.
Another love I would abuse,
No circumstances could excuse.
In the shape of things to come.
Too much poison come undone.
Cuz there's nothing else to do,
Every me and every you.
Every Me...he
Sucker love is known to swing.
Prone to cling and waste these things.
Pucker up for heavens sake.
There's never been so much at stake.
I serve my head up on a plate.
It's only comfort, calling late.
Cuz there's nothing else to do,
Every me and every you.
Like the naked leads the blind.
I know I'm selfish, I'm unkind.
Sucker love I always find,
Someone to bruise and leaves behind.
All alone in space and time.
There's nothing here but what here's mine.
Something borrowed, something blue.
Every me and every you.
Every Me...he

środa, 14 maja 2014

Stol på meg

Nie nadążam za upływającym czasem. Dlatego też troszkę spóźniona druga migawka z majówki. Miles away, tam gdzie (podobno) mieszka zimny front. To się stało samo! Uwielbiam te sploty zdarzeń. Spotkanie z Baśniami, komiksy, herbata w czajniku. Jakaś nić porozumienia, nagle odczuwalna bratniość dusz, intuicja, która nie zawodzi. Potem przychodzi maj, nagłe zmiany planów. Jakaś droga nie wychodzi z ważnych powodów współpiechura, z daleka ping! zaproszenie. Szybka decyzja, mały plecak, który jest bardzo pojemny. "Taka samotna wyprawa?" "Samodzielna, ale nie samotna" - odpowiadam z przekonaniem i dumą. Przesypiam drogę w autobusie, więc chyba nie denerwuję się aż tak bardzo. Uśmiecham się dodając otuchy tym, którzy boją się bardziej (Proszę Pani, a czy to tak ZAWSZE się czuje?)... o ile ten uśmiech dodaje im otuchy, a nie tylko ich wkurwia, kiedy zaciskają pięści, zamykają oczy i starają się po prostu przeczekać ten moment. TEN moment, kiedy nagle koła przestają toczyć się po ziemi.
A potem już tylko przyjazność, bliskość. Rozmowy o wszystkim. Niesamowita ilość spacerów - odkrywam, że w poprzednim życiu musiałam być psem - tak bardzo mnie cieszy zabieranie mnie na spacerki. Nic tylko czasem porzucać mi patyczek! Pogoda sprzyja (bo pogodę trzeba mieć w sobie!), czasem wiatr porywa nasze słowa i niesie je w morze. Cieszę się wszystkim i tą przyjaznością, i rozmowami, podobieństwami i różnicami. I że nagle zastaje nas świt, i goły tyłek sąsiada z naprzeciwka okrągli się jak księżyc nad górami. I tym, że następnego dnia Vikingowie opalają już swoje nagie tyłki, kiedy ja ledwo ściągam buty - ale nie sweter! I że moczymy nogi w północnym morzu, i deptamy po jasnym piasku, i że obce formy życia leżą spokojnie obok moich stóp, porozumienie ponad gatunkami.

Na plaży próbuję wypatrzeć Szkocję, a potem leżę u Szkota na werandzie w słońcu i jest mi po prostu dobrze. I wszystko cieszy, i morze, i skały, i wiatr i jego brak, i plumkanie na trzy chwyty i pies zawsze gotowy do zabawy i włóczenie się w deszczu po portowym mieście, i avokado ze słodkim serem, i wszystkie historie tak zawiłe, że nie wiadomo czy się śmiać czy czasem płakać. "Ale ty się fajnie jarasz!" mówi moja opiekunka z zadowoleniem. I nic tylko całować te vikińskie stópki za tą opiekę! Żegnamy się tak długo, jak możemy znów się nie zobaczyć. Macha mi z uśmiechem i pędzi w ten poukładany skandynawski świat, który przez kilka dni na wszystkie strony analizowaliśmy. "Kiss & Fly!" żegna mnie drogowskaz na lotnisku. Znów zadziało się coś magicznego, co nagle i bez powodu po prostu łączy ludzi. Mięta dusz. I cieszę się z tego jak głuptas!
I tak jak miło patrzeć z góry na morze i chmury, tak też miło postawić stopy z powrotem na twardym gruncie - i uścisnąć przyjaciela, który mocno stoi na ziemi! 

czwartek, 8 maja 2014

Bałkańsko

Jeszcze tylko wspominka bałkańska z Yugonostalgii Katowickiej, czyli Kuczeryki spróbowały swoich sił w bałkańskich pieśniach! Trudne są ogromnie, rytmicznie i skalowo, i ozdobnikowo, ale za to jak chwytają za serce... a zwłaszcza sevdalinki w wykonaniu Grzesia! No i pierwszy raz udało nam się z akompaniamentem pośpiewać, akordeon to niesamowity wynalazek, a od tamburynu można się nabawić siniaków, ha! Udowadnialiśmy na Yugo, że najpiękniejsze dziewczęta to Macedonki, a także, że nie trzeba rakii pić, żeby nią pachnieć! Tym co byli - dziękujemy! Koga pesma zapee slavoj nadpee, koga oro zaigra, srce razigra! 


piątek, 2 maja 2014

Wiwat maj!

Nigdy nie wiadomo gdzie zaniosą człowieka stópki! Nawet jak zaśpi na dwa pociągi po ciężkiej nocy. Ale jednak w drogę, hajda na zielone! I jak już dotuptałam przez zielony las do miejsca przenaczenia spotkałam tam... "bandę świrów" w pozytywnym tego słowa znaczeniu oczywiście! Tak więc wzięłam udział w pochodzie 1 majowym nagle i znienacka. Wiwat maj, 1szy maj! Tu na jurze - błogi raj! I pochód triumfalny do... monopolowego, haha! Grunt to się umieć bawić!