(z dnia wczorajszego wycinanki)
Jestem nerwusem, w ciągu kilku sekund potrafi mi się zagotować woda pod czaszką, prawie można czasem zobaczyć dym z nozdrzy. A dziś staram się nie denerwować, pozwolić rzeczom biec, obserwować. Minuty powoli jak zaokienny śnieg przesuwają się na sznurku dnia. Bieluśko, biel daje myślom odpocząć. Wreszcie przykryła tą śląską smutną szarość niby-zimy.
W Józefowie czekam na tramwaj. Całe 10 minut. Przytupuję. 10 minut! Wpierw wzdycham ciężko. A potem zaczynam myśleć o opowieściach podróżniczych, o Afryce, Indiach, Bliskim Wschodzie, Mongolii. Tam czeka się tak długo, aż transport przyjedzie, czas nikogo nie popędza, czasu się ma w nadmiarze. Na nic odliczana zegarkiem wściekłość zachodniego świata. Uspokajam się, czytam stare napisy na tabliczkach. Szewc z Wełnowca już wyblakł, ciekawe czy wciąż prowadzi swój mały zakład.
Pół godziny oczekiwania na pociąg mija już szybko. Myślę o tematach, które z chłopcami poruszaliśmy rano przy śniadaniu, przy kawie. Wzięło nas jakoś na trudne rozmowy o rodzinie. Czasem tak łatwo zacząć rozmawiać o sprawach poważnych z kimś, kogo się prawie nie zna. Pawła poznałam dziś rano, Artura znam w sumie mało, choć on mówi o mnie "jesteś jak rodzina", to miłe. Uchylamy przed sobą trudny zakamarek, rozumiemy swoją nawzajem dumę z tego, że jesteśmy inni niż "oni", nasi rodzice. Czasem to tak znienacka się uchyla, w piątek w barze przy piwie, w niedzielę przy śniadaniu. Nagle komuś chce się opowiedzieć o sobie więcej. Raz słucham, innym razem jestem słuchana. Taka międzyludzka wymiana.
Czytam w pociągu, moje książki mają w sobie zakładki z biletów pkp. Czasem kilka, efekt cotygodniowej trasy i tylko tej jednej chwili na czytanie. Z powodu ruchu po jednym torze, przepraszamy za opóźnienia. I znów, zniecierpliwienie, pomstuję na koleje i mnę w ustach epitety. Dopada mnie efekt tego, że zwykle non stop się gdzieś spieszę, że goni mnie czas. Ale przecież, halo. Jest mi ciepło, za oknem powoli pada śnieg. Piętnaście minut więcej czytania, może notowania. Czy jest mi źle? Uspokajam się, przekonuję sama siebie, że nie warto wyklinać.
Lubię rano zbudzić się i nie musieć zaraz wstawać, leżeć obok WS i rozmawiać sennymi, przyciszonymi głosami. Przytulić się i opowiedzieć dziwne sny, zastanawiać się, skąd się nam biorą w głowach te historie (atak zombich przebija nawet moje seriale wenezuelsko-brazylijskie). Lubię jeść długo śniadanie. Lubię się ubrać, jakbym była na Islandii, pstrokato, warstwowo, po swojemu. Lubię, kiedy odbijamy się razem w lustrze.
Lubię pić kawę i wyjadać kasztanki w rytm muzyki latynoamerykańskiej. Lubię jeść obiad na desce do prasowania. Lubię z kimś nowo poznanym łapać nić porozumienia.
Lubię jechać pociągiem i czytać. Lubię pisać metodą retrovintagetradycyjną pióro-papier (histeria hipsteria) albo po prostu gapić się przez okno na pobielone krzaki i słupy. Lubię się zastanawiać co to za ptak brązowy z czarnymi końcówkami skrzydeł poderwał się do lotu. Lubię jak skrzypi pod butami śnieg.
Aktualizacja dnia dzisiejszego: wieczorem nie udało się utrzymać stanu: zen na tafli lotosu i trafił mnie szlag pod nagłówkiem "wielkie rozczarowanie". No cóż... ale pracuję nad sobą, czyż nie? Wzdych. Praca nad sobą zakłada też porażki. Teraz * tylko * jeszcze się otrząsnąć i poszukać zagubionej w śniegu równej wagi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz