Co tu znajdziesz

piątek, 12 czerwca 2015

Kilka dni w Izraelu (3)

Siedem bram Jerusalem 


Sulejman Wspaniały otoczył stare miasto murem, który miał jedenaście bram, zostało z nich osiem, a każda z nich prowadzi do innego świata. Bramy Heroda i Damasceńska (na zdjęciu) wiodą do świata arabskiego, tak jak i Brama Lwów, (z której o ironio biegnie chrześcijańska Via Dolorosa... przez lwy i cierpienie musi iść chrześcijanin, sad but true); Syjońska (Dawida) i Gnojna do świata żydowskiego, Nowa i Jafska prowadzi do chrześcijan (irytował nas ten podział na Ormian i Chrześcijan, jako że Ormianie to też chrześciajnie). To siedem. Jest i ósma, właściwie najważniejsza, Złota, prowadząca kiedyś do świątyni, teraz prowadzi tylko do świata wiecznego. Wjechał przez nią kiedyś Jezus na osiołku, potem zamurowali ją muzułmanie. Teraz każdy chce być jak najbliżej niej pochowany, zgodnie z wiarą, że w dzień sądu pierwsi zmartwychwstaną właśnie tam i przez bramę przejdą do nieba. Tuż pod zamurowaną bramą jest (poniszczony...) cmentarz muzułmański, na który wejście łatwo przegapić, jest tuż za bramą Lwów. Szkoda by było go ominąć, z niego rozciąga się piękny widok na cmentarz żydowski (zupełnie inny niż u nasze) i Górę Oliwną, a w tle widać też A. Palestyńską (na zdjęciu z dużą palmą, po prawej w tle, zielone wzgórze, no... musicie mi uwierzyć). Nawet ich cmentarze dzieli przepaść, osobne dzielnice, osobne cmentarze, osobne strefy, inne flagi. Oglądam nagrobki i wciąż nie wiem, które litery podobają mi się bardziej, tak samo jak nie wiem, które brzmienie języka jest mi przyjemniejsze. Patrzymy na zamurowane przejście i wzdychamy "dziś już by nie wjechał na tym osiołku...", choć jakby chciał to by i wjechał, reflektujemy się zaraz, przeszedłby i po kaktusach, gdyby chciał.



Jerozolima
(hebr. ירושלים, trl. Yerushalayim, trb. Jeruszalajim; arab. القدس, trl. Al-Quds, trb. Al-Kuds oraz اورشليم trl.Ūrushalīm, trb. Uruszalim)

Wysiadamy w dziki tłum ludzi i samochodów, przez pierwszą godzinę po spokojnej Jaffie nie mogę się odnaleźć. Docieramy na stare miasto i czuję się nagle, jak wrzucona w średniowiecze. Gdyby nie ten plastik i badziew na bazarze, rzecz jasna. Wchodzimy w pierwszą uliczkę, kamienie pod stopami są wyślizganie i wydeptane, moje stopy czują od ilu tysięcy lat depczemy to miejsce jak mrówki. Otacza nas szuk (bazar), faeria barw i zapachów - głównie dojrzałych pomarańczy, doznajemy oczopląsu. Stare miasto z jego dzielnicami to labirynt, część ulic jest tak zabudowana, że nie widać w ogóle światła słonecznego. Gubimy się tam tysiąc razy, szukamy innej ulicy - trafiamy znów na Dawida (nieeee, znowu Dawid!), szukamy Ormian trafiamy do żydów, za kolejnym rogiem - znów Ściana Płaczu, wszystkie drogi prowadzą w dół do świątyni. Moje pierwsze pytanie w Jerozolimie brzmiało: gdzie jest Golgota? Gdzie jest wzgórze, które miało górować nad miastem. Ni ma. Stara kobieta w kościele św. Marka powie nam - jeżeli chcecie zobaczyć prawdziwą Jerozolimę, musicie zejść pod ziemię. Przez wieki miasto narosło prawie o cztery poziomy! Staramy się zajrzeć wszędzie, schodzimy w lochy i podziemia, wchodzimy na dachy i dajemy się po nich prowadzić szaremu kotu, błąkamy się i gubimy, trafiamy gdzieś przypadkiem i omijamy to, czego szukamy. Śpimy patrząc na chmury i słuchając głosu muezina z minaretów o czwartej nad ranem, chrześcijańskich dzwonów o piątej, ptaków o świcie. To miasto hipnotyzuje, wciąga, odcina od realnego świata, muszę przyznać, że w tej opozycji TA-JR wybieram Jeruszalajim. Kiedy w trzeci dzień Shifi zabiera nas na piwo do nowej części Jerozolimy czuję się jak wypluta z wehikułu czasu. Kobiety nie są zasłonięte czy pobożnie ubrane, tylko zwyczajnie, jak to młodzież, siedzą w knajpie i piją piwko przy głośnej muzyce. Stare miasto ma tylko 1 km² (!!!) (cała Jerozolima ma 123 km² !!!!), mimo to na starym mieście zapomina się, że istnieje ta nowa, zwykła Jerozolima. Choć czasem coś o sobie nagle przypomni, jak kiedy nagle wśród bazarów na jednej z uliczek atakuje nas... łupiąca muzyką siłownia (plask! otrzeźwienie)! 


Różnorodność

Chodźmy do żydowskiej kwatery! Gośka tłukła mnie po głowie za moje lenistwo językowe. W Izraelu wszystkie napisy są w hebrew, arabskim i ingliszu. No i mnie się nie chce tłumaczyć w głowie cały czas, język szuka skrótów, oczywiście biorąc je z angola. Tak więc Jewish Quater stało się kwaterą, w najlepszym razie: dzielnią, kupowałam tikety i cały czas trafiałyśmy na łola (ścianę płaczu) albo szukałyśmy wejścia na tempel (Temple Mount, Wzgórze Świątynne). Ja sama mam sprzeczne myśli na ten temat, z jednej strony nie lubię nadmiernego wpychania anglicyzmów do języka, z drugiej uważam, że żywy język ewoluuje - i to dobrze. Zresztą nasze język i kultura czerpały zawsze obficie, że tak sobie tu nagle zacytuję Kaczmarskiego: 

Polski stół zastawiony. Na chorągwi obrusach potu, patoki, posoki - tysiącletni lśni haft.
Śniadał na nim król, kanclerz, ksiądz, parobek i husarz,
Nici Turczyn dostarczył, Niemiec dodał warsztat i kraft.
Litwin podszył uporem Lachów niefrasobliwość, dziką serca tęsknotę Kozak wniósł, smutek - Żyd;
Włoch łacińskie sentencje wplótł w tkaninę cierpliwą, estetyczny z cyrylicą wywołując tym zgrzyt.

Koniec dygresji i jak to kiedyś kpiliśmy z naszej nauczycielki łaciny: wracamy do adremu. Nasz nocleg (polecamy Citadel hostel i jego dach!) był na granicy dzielnicy ormiańskiej i żydowskiej, po trzech dniach zaczęłyśmy się powoli orientować w tym labiryncie, choć wciąż czasem było zdziwienie: tu jesteśmy? No proszę! Każda dzielnica jest inna. Oczywiście Jerozolima jest turystyczna i bardzo różnorodna, ale jednak odczuwa się "inny klimat" w zależności od tego, gdzie się wejdzie. W szabat żydowska dzielnica była pusta, odgłosy śpiewów, śmiechów i rozmów dobiegały z otwartych okien. Bezczelnie siedziałyśmy pod nimi i nasłuchiwałyśmy, jak się cieszą, jak jedzą szabasową kolację. Weszłyśmy też do dzielnicy arabskiej, usiadłyśmy w części turystycznej, zamówiłyśmy arabską, małą i mocną kawę i po prostu siedziałyśmy patrząc na przepływ ludzi. Tak jest najlepiej, to lubię! Weszłyśmy też w sam środek mieszkalnej części arabskiej dzielni. Czułam się tam nieswojo, ale nic się złego nie działo... zupełnie nic. Choć w mojej głowie stereotyp świecił na czerwono, widząc grupkę młodych facetów o smagłych skórach, w wąskim zaułku. Czy tego nie da się wyłączyć? Raz nas zawrócili z drogi do meczetu (wlazłyśmy przypadkiem), raz nas nie wpuścili w wejście dla muzułmanów (are You muslim?). Jadłyśmy tam, gdzie jedli lokalsi (polecam pitę przy bramie Damasceńskiej, pyszka!), owoce kupowałyśmy na arabskich szukach, orzechy u żydów. Skusiłyśmy się na sok z granatów i pomarańczy, świeżo ciśnięty, obłędnie pyszny. W Izraelu MUSICIE zjeść pitę z falafelem, hummus i sabich. Oczywiście poszłyśmy też na Górę Oliwną, (Ogrodnik bardzo lubi dziewczyny z Polski, szuka żony, jakby ktoś chciał! I rozdaje gałązki oliwne gwarantujące zajście w ciążę!). Obeszłyśmy mury, zajrzałyśmy gdzie się dało, i naprawdę nie wiem, jak to wszystko się tam mieści, na tym kilometrze, kotłuje razem i... mimo wszystko trwa jakoś w zgodzie.

Brak komentarzy: