(Post pisany wczoraj, więc wybaczcie formę dzisiejszą.)
Zostaję dziś sama w nieswoim mieszkaniu. Budzę się leniwie. A potem chodzę po mieszkaniu i tańczę. Za oknem słońce, a ja przygotowuję zdjęcia z Islandii. Wracam tam w myślach i obrazkach, myślę, co i jak chciałabym o niej opowiedzieć. Zawieszam się na nich co chwilę, patrzę to za okno, to na kolejne uśmiechy Agni. Bo ona naprawdę, non stop się na tych zdjęciach uśmiecha. Wcześniej też mi to samo mówiła o mnie, na jej zdjęciach. No zobaczcie! Pogoda czy niepogoda. Cały czas wyszczerz.
Ubieram dla niej dziś miękką śliwkową sukienkę z ogonami, którą ona z kolei kupiła na mój do niej pierwszy przyjazd, już ponad rok temu. Obieg rzeczy. I spraw. Dobrych spraw. coraz lepszych. Dziś wieczorem Agni debiutuje w spektaklu "Wypływamy" Teatru Przychodnia.
I mimo że nie jestem u siebie, i mimo że kiedy oglądam zdjęcia tęsknię za wyspą, jest mi w środku jakoś tak spokojnie. Nawet kiedy za bardzo napachniam obiadem, no cóż, najwyżej będzie bura, jak wróci Pan i władca przestrzeni. Myślę też o tym, że w tylu mieszkaniach już mieszkałam, tak często byłam u kogoś, że bardzo szybko oswajam przestrzeń. Nie chodzi o to, że czuję się od razu jak u siebie, ale nie czuję się tu źle. Inna wanna, w kuchni wszystko w innych mieszka schowkach, nie mogę znaleźć kawy i nie ma liścia laurowego, który akurat by się przydał. Ale co tam.
W liceum non stop u kogoś zostawałam na noc. Na ul. Lipowej u Marty i Psyśka był mój drugi dom, dom artystów, z zapachem farby, sztalugami i szerokim parapetem, na którym Marta w szerokiej spódnicy lubiła palić papierosy. Albo i trzeci, bo miałam dom u taty i nasz Dom, mój i mamy. Potem były studia, milion przeprowadzek, kolejne mieszkania studenckie, po studiach to samo. Nauczyłam się szybko adaptować do nowej przestrzeni, zwykle działa to tak, że po prostu rozkładam wokół siebie mój pierdolnik wszystkich rzeczy. Naklejam obrazki na ścianach, wieszam lampki. Podobno szybko uprzytulniam przestrzeń, sama uważam, że nieco zagracam, ale może to synonimy tego samego. Nie lubię pustych, sterylnych przestrzeni. Rośnie mi rząd słoików na parapecie i stos na wpół przeczytanych gazet "do dokończenia" na stole, pełno mnie w przestrzeni, mój prywatny pozorny chaos, bo jednak ma swoje reguły. Ale mało jest takich miejsc, gdzie czuję się naprawdę "u siebie", chyba nawet faktycznie "u siebie" rzadko osiągam ten stan. Człowiek bez korzenia. Wszędzie tymczasem, nawet jeśli długo.
Jest taki film Pusty Dom (ang. Free Iron) Kim Ki Duka. Główny bohater włamuje się do domów obcych ludzi pod ich nieobecność i przez jeden wieczór mieszka tam jak u siebie. Robi sobie kolację, ogląda tv, śpi w łóżku, w ich szlafrokach i papciach. Potem zaciera ślady i odchodzi, nawet nie będą wiedzieć, że tam był. Duch. Który będąc, nie zostawia swojego śladu obecności. A jednak jest.
Ale może też dlatego, że mieszkałam już i tu, i tam, może dlatego dziś, nie u siebie, wcale nie czuję się źle. Partrzę w oczy lustru. A potem krzątam się po kuchni i tańczę, i nucę, i bezczelnie wyjadam migdały z salaterki. Leniwa niedziela, słońce, muzyka. Rozładowany telefon. Małe schowanie przed światem. Dobry czas.
Patrzę na zdjęcia z Islandii. Ile jeszcze miejsc przede mną? Kto wie...
Odzywa się domofon. I tak, to też jest przyjemne, biec otworzyć drzwi komuś, kto wraca.
Odzywa się domofon. I tak, to też jest przyjemne, biec otworzyć drzwi komuś, kto wraca.
2 komentarze:
Agni potwierdza - Łu ma na zdjęciach identyczny (jeśli nie szerszy) wyszczerz!
I potwierdza, że ważne jest mieć komu otworzyć drzwi.
Obieg rzeczy i spraw. Fajnie, że ci najważniejsi ludzie - stali.
Tekst mnie odurzył spokojem i powolną płynnością. .Fantastyczne pisanie. Będę częściej zaglądać.Pozdrawiam.
Prześlij komentarz