Ta mała wyspa ma ludności mniej niż Gliwice i Zabrze razem wzięte. Patrząc na liczbę wykonawców i zespołów z Islandii, to w Gliwicach co trzecia osoba musiałaby na czymś grać lub śpiewać, ~ tworzyć muzykę. Hm. Podobno mamy się nie spodziewać w Islandii samych delikatnych i wiotkich Sigur Rosów. Wyspiarze to twardzi faceci, potomkowie wikingów, ludzie hartowani w trudnych warunkach klimatycznych. Tymczasem po koncercie Low Roar znów jakoś nie mogę w to uwierzyć. Na moje muzyczne ucho muzycy z Islandii w przeważającej większości, to nie są twardzi wikingowie. Chyba muszę rozeznać islandzki metal.
Z czym kojarzy Wam się Islandia muzycznie? Dla mnie to Mum, Sigur Ros (i Jonsi), Olafur Arnalds, Bjork, GuGus, Emilliana Torrini. Twardzi wikingowie....? No więc tak, podobno tam są. Tymczasem na scenę wychodzi Low Roar ze swoim delikatnym głosem i spowija nas sztuczna mgła.
I jego magia dźwięków przenosi mnie w inną przestrzeń. Bo muszę powiedzieć, że wyczuwam jakiś wspólny mianownik w muzyce stamtąd, trudno to opisać, ale spróbuję. Reporter ("Kraina zimnolubów") odwiedzający Islandię pisze, że po przybyciu tam, czegoś mu brakuje i długo zastanawia się czego. Czego? Na Islandii nie ma drzew. Teraz już pewnie są, nasadzone, ale tak w ogóle to nie ma. Skały, woda, łąki, niebo... przestrzeń. I to jest to odczucie z islandzkiej muzyki. Przestrzeń, w której dźwięk zawisa, unosi się swobodnie, bardzo długo biegnie. Jakby wiatr, jakby w ten horyzont, pomiędzy ziemią a niebem. Fascynujące... I tak, to był dobry koncert.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz