Co tu znajdziesz

wtorek, 12 marca 2013

Z mokrą głową

   Każdy ma jakąś swoją specyfikę... ja też mam oczywiście. Przyznam się tutaj do mojego małego natręctwa - jest nim mycie głowy - a dokładnie włosów rzecz jasna. Kto ze mną podróżował, to potwierdzi to bez wątpienia!
   Myślałam o tym w piątek w nocy, kiedy wstałyśmy o 23 żeby wyjść o 24 na pociąg i zwiesiłam łeb nad wanną, żeby oczywiście - umyć włosy. Są chwile kiedy tęsknię za moją krótką czupryną, na przykład codziennie około 5:40 rano ;-) Tak czy siak - taki włos, taka karma - myć je trzeba, a przynajmniej ja tak uważam! Ha! To niegroźne natręctwo, zwłaszcza w podróży, powoduje bardzo ciekawe sytuacje. Oczywiście nie umieram od niemycia włosów, a jednak trzeba naprawdę braku warunków, żeby mnie przed tym powstrzymać. Znam ja dobrze wiele zimnych górskich rzeczek, toalet, kraników i pomp. Znam też wiele ciekawych trików na to, jak sobie samemu zmyć głowę tam, gdzie jest to niewygodne lub trudne, różne kubeczki, myjeczki, szampony w kostkach (proszkowego jeszcze nie próbowałam) i inne wynalazki. Zwykle jednak problemem jest woda, a raczej to z czego ona ciurka. Tak więc powiem szczerze, że woda mineralna też jest dobra dla włosów, a gazowana daje ciekawe odczucia. Miło wspominam temperaturę górskich rzeczek (nie wiem do dziś, czy trudniej włożyć łeb czy stopy do lodowatej górskiej rzeki/potoku) i kilka dziwnych miejsc w których się to udało. Warte wspomnienia jest mycie głowy w kolei (w PL nazywanej transsyberysjką) gdzie doskonale opanowałam tą sztukę podczas wielu dni podróży, a nie było to łatwe. Po pierwsze trzeba było przytrzymać jedną nogą drzwi tego uroczego miejsca. Po drugie trzeba było złapać równowagę, bo pociąg mocno bujał na boki - przypomnę - stojąc na jednej nodze, z łbem zwieszonym nad kranikiem w dół. Trzeba było jeszcze opanować kranik działający dosyć specyficznie i zsynchronizować to wszystko ze sobą. Ale rosyjskie miny, kiedy wychodziłam z umytą głową z tego kibelka - bezcenne!
   Nie mogę się zdecydować czy łatwiej jest dokonać takiej ablucji na łonie natury czy w mieście, w którym w ograniczony sposób dostępne są miejsca o potencjale wodonośnym, czyli toalety publiczne. Najpierw ukłon ślę dla Szwecji z jej wycackanymi, zawsze otwartymi toaletami, mmmm, cudo, a dla porównania pamiętam małą stację w Rumunii  gdzie z dziewczętami zatrzymałyśmy się w drodze, po kilku dniach nieświeżości podróżnej. Była tam mała hm... "toaleta publiczna" do której normalnie chyba bym jednak nie weszła. A tam się prawie wykąpałyśmy radośnie w umywalce i potem w rumuńskim słońcu suszyłyśmy włosy, otoczone wianuszkiem psów, które przypadkiem zwabiła Gosia (zasada nr 1 - nie karm małych sympatycznych szczeniaczków, na pewno mają dużo większych, zapchlonych kolegów!). Moje włosy mogłyby opowiedzieć ciekawe historie, opisać zimne bieszczadzkie potoki, porównać topiony na piecu śnieg i miękkość słodkiej wody z Bajkału, z wodami "toaletowymi" różnych krajów świata. No cóż... Czasem jednak lepiej, że nic nie mówią! Każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś hobby ma! 
Zwykle nie dokumentuję tego procederu, ale pamiętam było jakieś zdjęcia z grzania wody i wielkiego mycia łbów w chacie na Niemcowej... zjadło niestety gdzieś te zdjęcia. Dowodów - brak! 
Za to mogę pokazać, jak Aga w Kosmaczu na Ukrainie dba o inną część ciała niż ja! 

Brak komentarzy: