Czas, który daje siłę... a ona teraz jest bardzo potrzebna. Sobota u Łucji! Przypomina mi się wpis sprzed roku, z jesiennej u niej wizyty. Tymczasem sobota grabienia, otrząsania liści z orzechów. Pokonuję kolejne swoje słabości i włażę na drabinę otrząsać jabłka, które ciężkie wiszą wysoko na gałęziach i trzymają się z całych sił. Ja - która nienawidzę drabin i chybotliwych przestrzeni! Włażę tak wysoko, że sama się sobie dziwię. Oglądam świat z góry, z chyboczących się szczebli, z gałęzi. Jabłka lecą gradem na ziemię, na psy sąsiadki, na głowy zbierających. Orzechy z dziurami po ptasich dziobach. Ból rąk nazajutrz, wiadomo, miastowa się bierze za robotę... ech. Wcale nie chcę być taka miastowa. Nie bez powodu kibicuję kampanii "Jestem ze wsi - w drugim pokoleniu, wieś mam w sercu a nie w skansenie!". Tak więc otrząsam i grabię. Myślę o tym, że moje babcie tak zapieprzały od rana do nocy. Ale też wcinam ostatnie winogrona, które nie dały się przymrozkom, zbieram żołędziowe bereciki z antenką. Spacerujemy z Gierojem, głaszczę kota. Dzień mija przyjemnie. Kawa z widokiem na zieleń i te cudne złote kolory, które teraz opanowały świat. Oddech. "Cenię sobie swoją niezależność, ale nikt nie chce być sam..." Część dnia spędzam też z M. Staram się być dzielna. Skorupa powoli twardnieje. Choć wciąż ma szczeliny, przedostają się drzazgi i kłują.
Rano Łucja przez mgły snujące się po złotym lesie zawozi mnie do Jaszczębia, tam odbiera mnie nowa, wypiękniona Agnieszka. I niedziela snuje się leniwie, cudna. I jest tak miło, kiedy ktoś założył sukienkę, bo "wiedział, że mi się spodoba" i to w śliwkowym fiolecie! I upiekł tartę swoją popisową, pod kolor sukienki - śliwkową. I zabrał mnie na spacer po kolorach jesieni. I uparcie okiem obiektywu próbuje mnie przekonać, że moja twarz może wyglądać... hm. Ładnie chyba nie przechodzi mi przez gardło. Jeszcze. Wciąż. Rozmawiamy o wszystkim, dzień odmierzany kawami, herbatami, zapachem leśnych grzybów. Cudnie. Odpoczywam. Leczę się jej słowami. Głaszczę kota, który mnie nie widzi. Chowam się na jej przytulnej kanapie i patrzę przez najpiękniejsze okno świata. Wreszcie czarna dziura chyba gdzieś za nami, możemy się już nawet pośmiać z tego co było jeszcze niedawno. Roześmiać głośno na spacerze. Czasem zamyślić. Pomilczeć. Posmucić też. Ta ważna bliskość kogoś bliskiego. Jesteśmy dzielne. Zresztą - nie ma innego wyjścia. Potem wracam do domu i uśmiecham się. Do tego dnia, do A....do siebie. Jesień znów nabiera powoli kolorów, popiół i złoto. Skorupa twardnieje. Musi. "Słonecznik smakuje lepiej"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz