Co tu znajdziesz

wtorek, 10 stycznia 2017

Widok z okna

Właśnie weszłam do domu, otworzyłam przed chwilą drzwi, kluczem z granatową nakładką. Nikogo nie ma. Zdjęłam plecak, powiesiłam kurtkę na wieszaku. Poszłam do kuchni i zrobiłam sobie kawę. A potem usiadłam przy stole, w pokoju z zielonymi zasłonami. Jestem w tym mieszkaniu po raz pierwszy w życiu.

Wcześniej wiele razy zdarzało mi sie podróżować wagabundzko z plecakiem, nie jeden raz ktoś zapraszał nas do domu. Czasem z ulicy, czasem z namiotu, najczęściej wiózł na stopa i proponował nocleg. Raz prawosławny batiuszka z Siemiatycz zaoferował nam łózko w schowku na szczotki, jakież wtedy byłyśmy wdzięczne. W Szwecji spałyśmy u ludzi, u których pracowałyśmy, na Ukrainie spaliśmy u biednego chłopa w jego łóżku małżeńskim, w Beskidzie Niskim w stodole wójta. Ale ugościć wędrowca w drodze  - wydawało mi się zrozumiałe. Za to mówiłam wiele razy - nie wyobrażam sobie tego w mieście, że mnie ktoś z ulicy wpuszcza do swojego domu, że mi tak zaufa, obcej. Na przykład wyobrażacie sobie to w Katowicach, kogoś wziąć z ulicy do domu? Obcokrajowca z plecakiem? Kogoś zmarzniętego przy -30?

Od kilku miesięcy moja egzystencja jest możliwa dzięki ludzkiej przychylności. Początek grudnia spędziłam w mieszkaniu M., która popłynęła na Bałtyk. Potem byłam u M&M, była choinka i oglądanie slajdów z projektora. Koniec zeszłego roku spędziłam w mieszkaniu B., z którą nie znamy się zbyt dobrze. Tu są zapasowe klucze, powiedziała, podlej proszę kwiatki. Dziś oddałam jej klucze, a odebrałam klucze do U. U niej nawet nigdy nie byłam. To nie problem dla Ciebie, że wejdę jak Cię nie będzie? To nie problem, wejdź sobie. Nie do końca z ulicy, ale jednak, właściwie nieznaną zbyt dobrze dziewczynę. Mamy w sobie niesamowite pokłady dobra i chęci pomocy innym. Doświadczam tego nieustannie, trzymam się tego w zalewie złych wiadomości różnych, tych o ludzkiej podłości. I właściwie dzięki temu istnieję obecnie. 

Zastanawia mnie, co pozwala mi poczuć się "jak w domu". Na początku zabierałam kocyk i kapcie. To jakoś pomagało. Dziś już w sumie nie wiem, co jest mi potrzebne. Chyba już o tym tyle nie myślę, po prostu wchodzę do kolejnej kuchni i lokalizuję kawiarkę, wyjmuję z plecaka kawę, wieszam w łazience ręcznik. Uczę się kupować małe porcje jedzenia, mieć przy sobie niezbędny zestaw wszystkiego, od kosmetyków po książkę i zapasowe rajtki. Tak naprawdę niewiele potrzeujemy do życia, a potrzeby są proste. Ciepło, spokój, woda do umycia się, kąt do spania. No, z potrzeb pierwszego świata - potrzebuję kawy. Telefonu do łączności z M. kiedy mi smutno, bo bywa i tak. Jednak czasem poczucie bycia "nie u siebie" zwycięża.

Przyznaj się - mówi U. - robisz reportaż o cieszyńskich mieszkaniach. To taki projekt? No... nie wiem. Może o gościnności, troszkę? On sam się pisze. Gdy wspinam się na czwarte piętro z zadyszką albo dziwi mnie parter i bliskość zaokiennych przechodniów. W jednych domach śpię lepiej, w innych gorzej. Oglądam różne choinki, różne rozwiązania przestrzeni. Ktoś się martwi, że ma bałagan, ktoś ma śliczne dodatki. Niektóre mieszkania mają swoją własną historię. Podziwiam minimalizm kilku osób, chyba w moim mam strasznie dużo rzeczy... W mieszkaniach z kotem czuję, że w moim brakuje kota. W mieszkaniach w bloku słyszę sąsiadów. Z jednych widać góry, z innych tylko sąsiedni blok. Z tego u P. pięknie o świcie widać panoramę miasta, z okna u K. kościół, którego dzwony budziły mnie przez tyle lat. Lubię, jak ktoś ma rośliny. I lampkę do czytania. Nie lubię, jak głośno tyka zegar, nie przeszkadza mi brak drzwi.

W filmie Pusty Dom (3 Iron) Kim Ki Duka główny bohater włamuje się do domów pod nieobecnośc właścicieli. Ale niczego nie niszczy, tylko przez chwilę, nim wrócą, udaje że to jego dom. Chodzi w ich szlafroku, gotuje sobie coś, bierze kąpiel (spokojnie, nie używam waszych szlafroczków!). Po czym porządkuje wszystko idealnie i wychodzi, kiedy wrócą, nic nie zauważą, przecież nic się nie stało. Czasem przypomina mi się ten film, kiedy otwieram kluczem nie swoje drzwi, czasem czuję się jak podglądacz. Cóż... zawsze ten film lubiłam! Uważaj o co prosisz, głosi prawda ludowa. Chciałam być ciągle w drodze... i w jakiś sposób jestem. Przyglądam się w tej drodze sobie i światu... mieszkaniom i mieszkaniowym zwyczajom. Powiedzmy, zbieram materiał. Looking outside, inside.

sobota, 31 grudnia 2016

Zdjęcie, którego nie będzie

Tutaj miało być zdjęcie. Z tych naprawdę udanych, strzelone z ukrycia, z samochodu. Wyjątkowe, zrobione w ładnym, ciepłym świetle. 
Wyjątkowo pamięć aparatu oznajmiła błąd i już nie da się go odzyskać. Ale nie poddawajmy się. 

Na zdjęciu widać pochylającą się Paulinę w szarym płaszczyku i sukience, włosy spięte w kucyk, czerwone mitenki na nadgarstkach tworzą ładny akcent kolorystyczny.   
Przed nią klęczy babuszka, babuleńka, w chusteczce i płaszczu. Obok stoją dwie kule. 
W tle jesienny pejzaż wiejski radomskiej wsi, wejście do domu, płot i ławeczka, ktoś z rodziny stoi za nimi. Postacie wpatrują się w siebie i uśmiechają.

Didaskalia: W momencie zdjecia babcia mówi do Pauliny z przeciągającym samogłoski, radomskim akcentem: o jak Pani ładnie wygląda! 

Każdy z Was zna taką staruszkę, z promienną twarzą i uśmiechającymi się oczami w pomarszczonej jak jabłuszko twarzy. Pani Bronka ma 94 lata (!) i schorowane plecy i nogi. Przygięta do ziemi, porusza się prawie na czworakach, choć niby o dwóch kulach, cała się kolebie na boki jak tak idzie. W mieście pewnie leżałaby przykuta do łóżka, tutaj na wsi zasuwa w odwiedziny do sąsiadki. Przyszła do nas na herbatę, otworzyłam drzwi - a tam ona wdrapywała się na czworakach po schodkach z trudem. Ale jak już się wdrapała... To uśmiech rozjaśnił całą kuchnię! 
Pani Bronka za młodu jeździła wozem po wsiach i targach i sprzedawała kosze w rejonie zwoleńskim, kosze ze wsi Lucimia, słynnej wsi plecionkarzy. Dziewczyny poznały ją siedem lat temu, jak jej mąż jeszcze żył i oboje razem wyplatali. Na starym zdjęciu oboje prezentują szerokie uśmiechy. - To był dobry mąż - mówi - dobry mąż. Tyle lat razem przeżyli, chyba z 60. Wszystko pamięta, Pani Bronka umysł ma jak nastolatka, o wszystko wypytuje wszystko chce wiedzieć, wszystkiego ciekawa. Niejeden młody nie ma takiej otwartości... Może to z wiekiem przychodzi? Słucha uważnie, ma otwarty umysł i otwarte serce. Choć ciało nie domaga - nie biadoli i nie skarży się. Nad wspominką o śmierci męża broda jej zadrżała, dla młodych - kiwa głową - ma wyrozumiałość, choć się martwi. Cud kobieta. Patrzy bystrym okiem badawczo na nasze twarze, aż się zawstydzam tą swoją młodością przy jej pomarszczonej twarzy i czuję jak dziecko. Ściskamy się mocno. Poprawia chustkę, wypija herbatkę i odpełza po swojemu na ławeczkę przed domem, obserwować wieś, pogadać z kimś. 

W nowym roku życzę Wam samych takich cudnych ludzi jak Pani Bronka i niezwykłych spotkań na Waszych drogach. I umysłów otwartych na nowości! I kart w aparatach niepadających, też. Pani Bronce długiego jeszcze życia. Nam wszystkim - bądźmy jak ona, promykiem. 

sobota, 24 grudnia 2016

Chałka

W moim rodzinnym domu były same kobiety. Moja mama, moja babcia oraz ja. Z moją babcią Elżbietą spędzałam bardzo dużo czasu, a jednak gdzieś umknęło mi to z pamięci. Może dlatego, że babcia miała swój "charakterek". A może dlatego, że spała w nylonowej, różowej halce, co mnie lekko przerażało. A jeszcze bardziej prawdopodobne jest, że wpływ na to miało jedyne lanie jakie dostałam w życiu albo fakt znalezienia mojego dziecięcego pamiętnika, co na długie lata wyleczyło mnie skutecznie z pisania. Albo raczej nauczyło znajdować naprawdę dobre schowki w domu. Oprócz tych dziecięcych wspomnień jej postać bardzo mi się kojarzy z nocą poprzedzającą wigilię. Dostawałam swój fartuszek, można było wylizywać i pomagać w "dorosłych pracach", próbować ucierać w makutrze albo szulkać rohliczki (zwijać rogaliczki). Pachniał cały dom, babcia królowała w swoim fartuchu kuchennym, można było długo nie spać w tę noc - miało to swój dziecięcy magnetyzm. Wtedy byłam mała, a teraz tak naprawdę niewiele o niej wiem. Trochę z opowieści poznałam jej charakterek i perypetie życiowe, ale dużo w tym białych plam i pytajników. Patrzę na jej zdjęcie z młodości i żałuję ogromnie, że nie mam tych jej ciemnych oczu, ciemnych włosów i takiego leciutko śniadszego odcienia skóry. Wdałam się w rodzinę ojca z urody, szkoda, była piękną kobietą. Lubię to zdjęcie, na którym grzeje twarz w słońcu.  


Każdy chyba prowadził takie rozmowy i porównania ze znajomymi: a co Wy jecie na wiliję? A co najpierw? A barszcz czy rybna? Porównania potraw i zwyczajów. O dziwo śląskie makówki poznałam dopiero na Górnym Śląsku (i zakochałam się). Ślązacy mają makówki, wschodniacy mają kutię, właściwie dwa warianty tego samego jedzenia, słodkie i dużo maku i bakalii. A u nas nic z tych rzeczy, prócz podeschniętego makowca, który zawsze zjadałyśmy dopiero, jak wszystko już zostało pożarte i wylizane. Nie cieszył się powodzeniem jakoś.

Na początku każda z nas musiała zmuchnąć świeczkę i ze sposobu, w jaki unosił się dym wywróżyć jakie życie i zdrowie czeka nas w nowym roku. Robicie tak na wiliję? Potem dopiero modlitwa i życzenia, a potem wjeżdżała pierwsza potrawa. To była chałka z ciepłym mlekiem, moczyło się i zjadało. Śledztwa przeprowadzane w kolejnych latach wykazały, że nikt z moich znajomych tego nie robił. Zdziwiłam się. Potem złożyłam to na karb makówek - może ktoś maku nie lubił? Albo jedliśmy biedniejszą wersję tegoż? Hm.

W zeszłym roku na wiosnę byłam w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. W jednej z sal odtworzono wnętrze domu, na stole leżała chałka. Prowadzący wycieczkę powiedział: tradycyjna wieczerza szabatowa w żydowskim domu zaczynała się od chałki i błogosławieństwa. I wtedy mnie po prostu olśniło, jakbym nagle po bardzo mocnym zaciskaniu powiek otworzyła oczy.

W tym roku na wigilijne śniadanie zjedliśmy chałkę maczaną w mleku. Nie rozgryzam, nie szukam zbyt wiele, nie drążę. Po prostu uśmiecham się do tej myśli. Dobrze jest czasem zachowywać swoje tradycje, szkoda że nie wiem, skąd przyszły i kto w naszej rodzinie sprawił, że zaczynamy wigilię od chałki. Może ktoś w mroku dziejów naszej familii. A może po prostu tak jak dziś, żydowskie święto świateł Chanuka zbiegło się z Wigilią i po prostu zaczęli od chałki, a potem tak już zostało. BA może tak jak cieszyńskie ciasteczka to tylko jedna z potraw kuchni austrowęgierskiej? Babciu, zszulkałam też rohliczki, nie wyszły tak pięknie jak Twoje, ale łuskaliśmy orzechy całą noc, możesz być ze mnie dumna. Wesołych Świąt, Wesołej Chanuki! 

środa, 16 listopada 2016

Ten magiczny pierwszy raz

Rozmaite poradniki doradzają "aby poczuć, że życie ma sens, zrób coś po raz pierwszy, poczuj świeżość!". Napisałam to zdanie w poniedziałek, a potem kilka dni później byłyśmy na szkoleniu. Prowadząca tonem odkrywcy Ameryki nakazała: a teraz zamknijcie oczy i... przypomnijcie sobie jedną rzecz, którą zrobiliście po raz pierwszy. Cisza. Długo cisza. Juuuż? Popatrzyła po nas z dumną miną zadowolonego kota. Ale nas zaskoczyła! Cóż, widocznie zaiste jest to sednem istnienia. A zatem, dowody na me istnienie, jako że po ciszy na blogu można mieć wątpliwości. Nie zdążyłabym tego wtedy wymienić w myślach. Miłującym motoryzację szczerze polecam, bo będzie sporo o złotym golfie i babce z nawigacji.

Rzeczy, które zrobilam po raz pierwszy w ostatnim czasie:

  • Złożyłam po raz pierwszy wypowiedzenie w pracy. Jeżeli chodzi o poczucie sensu w "po raz pierwszy" - dziwnie było. Ale też fajnie!
  • Po raz pierwszy blada jak świt wsiadłam w złotego golfa z czarnymi felgami i pojechałam autostradą 70 km do pracy. /Ależ miałam pietra!/
  • Dowiedziałam się w przeciągu miesiąca miliona nowych rzeczy i odkryłam, że pracowanie może być fajne. O Eureko! 
  • Prowadziłam 5 metrowego sprintera w górach Bavarii. Nawet z sukcesem.
  • W ciągu miesiąca prowadziłam w każdym stanie pogodowym oprócz śniegu (tfu, tfu, na psa urok) oraz zużyłam zasób niecenzuralnych określeń na tę babkę z nawigacji. /aktualizacja-zimowy wjazd zaliczony/
  • Zgubiłam się autem w Katowicach pierwszy, potem drugi, trzeci i kolejne razy. Ale się zawsze znalazłam! /*niecenzura* kobieto z nawigacji *niecenzura*/
  • Wyplatałam z różnych materiałów w tym ze słomy, korzeni świerka i hiszpańskiej trawy esparto. Po leżeniu przez 40 dni w wodzie wali ona krowim łajnem najlepszego sortu, polecam na zdrowe płucka oraz miłośnikom wsi.
  • Brałam udział w szalonych nocnych tańcach w niemieckim salonie, które tylko kogut pamięta doskonale. Lubię to uczucie bycia w dobrym miejscu i czasie i z właściwymi wariatami. Tkami.
  • Odwiedziłam zupełnie pierwszy raz jakieś miejsce w Polsce - Zieloną Górę. Jest wspaniała, chcę jeszcze! Zwłaszcza w tak miłym i szalonym składzie!
  • Wspięłam się na Śnieżkę w śniegu i mgle i zobaczyłam... Właściwie nic ;-) No, Jednak coś. Bezcenne miny obu Agnieszek! Również kiedy do spokojnego górskiego schroniska wjeżdża pieczony prosiak z petardami w uszach, przy dźwiękach disco polo. /Wtf się stało ze schroniskami i gitarami???/
  • Dałam się przykuć łańcuchem do kaloryfera oraz miło konwersowałam z człowiekiem z piłą mechaniczną, w fartuchu rzeźniczym i masce. ha! Nabyłam też "zbędnej umiejętności nr 159" - wypinania się po omacku z kajdanek. Kto wie, kiedy sie to przyda, hę? /P.s. Jeżeli macie brudne ręce, nie chowajcie kluczyków w staniku./
  • Powiedziałam ok. 44 razy do zupełnie obcych ludzi: tam w wiadrze jest moje siku! 
  • Wystąpiłam z śpiewem i grą poza Śląskiem, z naszą fantastyczną Kapelą Bałamutki +!
  • Próbowałam też gwałtownego hamowania o 4 nad ranem pod nosem policji, ale wciąż przed czerwonym światłem. Niestety nie nabyłam umiejętności samodzielnego wyjazdu z Sosnowca, ale z przewodnikiem dało radę!
  • Jechałam do pracy przez Czechy (pozdro dla babki z nawigacji) oraz przez skróty, które jakoś dziwnie nigdy nie skracają drogi.
  • Jechałam bez prędkościomierza. W tym czasie Anioł Stróż trzymał mi niedomkniętą maskę... na autostradzie.
  • Przeżyłam dwa momenty radości podczas prowadzenia samochodu. Słownie DWA. Cisnąc sobie 130 po a1 przy dobrej muzyce, oraz wracając przedświtem pustą DTŚką z zespołem Rhapsody na full. Bogowie, to może być przyjemne! Marto, dzieki Ci serdeczne za możliwość doznania tego!
Podczas tego wszystkiego z pięćdziesiąt razy pomyślałam, że nie dam rady. Albo i sto. W większości radę mimo wszystko dałam. Dużo z tego zawdzięczam moim najlepszym na świecie przyjaciólkom, przyjaciołom i znajomym. Tym którzy mówią: wpadaj zawsze, daj znać, nie przebieram poscieli jakbyś znów wpadła, poczestuj się, zostawiłam Ci na stole ciasto (Magda<3), może chcesz zupy, ej jedziemy do (tu wpisać dowolną propozycję)? Wiele pomaga mi Mi, który utula jak boli głowa, robi czasem kakao, znosi dziesiątą poprawkę w parkowaniu, konsultuje jak wyje kontrolka oleju czy przypina linkę od prędkościomierza na miejsce.

A tera złota prawda z tych pierwszych razów płynąca: Życie naprawdę jest ciekawe! I zaskakujące. A na koniec powiem Wam, że miałam przez chwilę cudny widok z okna na rzekę, ale teraz widzę pięknie przebarwiony klon i wieżę z czasów Piastów. Zawsze może być lepiej, jest naprawdę dobrze!

Cudowni ludzie i scenki rodzajowe z ostatnich miesięcy:



Pfff i zawsze obiecuję sobie, że tym razem wpis będzie krótki... 

czwartek, 1 września 2016

Tymczasem

Ojoj, trzeba najpierw zdmuchnąć tu gruby kurz. Pfffffff....! Zapusciłam ten kącik. Chciałam napisać coś wczoraj, w dzień ostatni. Ale napiszę w pierwszy, w końcu to pierwszy dzień września, tyle spraw się zaczyna, dzieciaki w stylówkach śmigają do szkoły. A u mnie... Kończy się siedem lat mojej pracy, tej na którą wylałam litry narzekania. Wiadrami. A teraz, odchodząc uświadomiłam sobie, że mimo wad dała mi wielu wspaniałych ludzi! Z iloma ludźmi na świecie oglądacie zaćmienie słońca przez maskę spawalniczą, przynosicie sobie bukiety bzów i słodycze, i rozładowujecie napięcie pracy głupawką śmiechu? Wszędzie są fajni ludzie, wszędzie są też tacy, przez których boli żołądek i nie można spać. Atmosfera pracy jest ogromnie ważna. Nie wierzyłam, że ta rzeczywistość może się skończyć... A jednak! Udało się.
Wybory i zmiany zawsze są trudne. Miliony niepewności, ryzyko. Dla mnie też. Uczę się odpuszczać wiele spraw i rzeczy, nie jest to dla mnie proste, żołądek zawiązany w supeł. Ale po tylu latach pracy odkrywam, że można iść do pracy bez bólu żołądka i zniechęcenia, że pracowanie może dawać radość. Choćby dlatego warto było coś zmienić, nawet jeśli wprowadza to w życie sporo chaosu. Ilustracja: o taką kawę zrobił mi Ondra... Żałujcie, że nie wiecie jak pachnie i smakuje! Mielona w młynku z kardamonem, zaparzona w dżezwie. Moja nowa praca! To brzmi dumnie.


Czasem lubię przebywać u kogoś w domu. Jakbym mogła trochę poudawać, że jest mój, taki "dom na chwilę". Ładny i dopieszczony ze smaczkiem albo taki z widokiem na góry. Udaję, że jestem ustatkowana, stabilna i ogarnięta, a nie rozstrzelona w przestrzeni 150 km. Ostatnio napisałam "ja nie mam domu" i zrobiło mi się smutno. Ale może lepiej by było powiedzieć: mam wiele domów. Może żaden nie jest do końca mój, ale mam ich wiele u różnych moich przyjaciół, którzy pomagają mi w potrzebie, przygarniają, pożyczają, zostawiają klucze, wspierają. Trudne sytuacje upewniają mnie tylko, że: nie jestem sama. I że świat jest pełen dobrych ludzi. Zdrowie zmian i pogranicza!

piątek, 20 maja 2016

Zwierzenia śląskiej kinomanki


fot. Kino Patria 

Zaczęło się od kina PATRIA w Rudzie Śląskiej, kina z 1937 roku. Ktoś nam już dawno polecał, wreszcie się wybraliśmy. Na początek miłe zaskoczenie - kupując bilet rzuciliśmy kostką, ceną biletu była liczba wyrzuconych oczek! Jest tam też miła kawiarnia, z napojami można wejść na salę (niestety z szeleszczącymi czipsami też... moja wielka bolączka kinowa... choć w sumie, kiedyś jeszcze się paliło papierochy, coś za coś!). Pod ścianą stoją wygodne kanapy, jest to piękna sala kinowa w starym stylu, choć może dawno nie odnawiana. Obejrzeliśmy tam Przypadek K. Kieślowskiego, z młodziuchnym Lindą, stary, doskonały film! Pomyślałam sobie z otuchą, że jeszcze można mieć fajny pomysł na stare kino, zachęcić, przyciągnąć, połechtać widza. Sala nie była pusta, pełen przekrój wiekowy. Przyjemny wieczór. 

Zwiedzając dalej stare śląskie kina wybraliśmy się wczoraj do zabrzańskiego kina ROMA (1912 rok!). Przepiękny stary budynek, czerwony neon nad wejściem, maleńka kasa, czerwona tabliczka z napisem "widownia". Na ścianach ręczne szkice architektoniczne budynku i jego historia. Za to byliśmy jedynymi widzami na wieczorny seans. "Dla naszej dwójki tylko wyświetlacie?" "Zwykle dla tylu gramy..." - odpowiada szpakowaty Pan. Oglądamy. W połowie filmu niespodzianka, film się "zrywa" (!) choć już nie jest odtwarzany z taśmy. Mimo wszystko nie jestem zła, tylko rozbawiona, gdy idę szukać operatora. Dwaj Panowie bardzo przepraszają i z okazji przerwy w projekcji zaczynają opowiadać. Że taśmy też już się rwały, ze starości, bo wysuszone. Kierownik sam ze swoich pieniędzy projektor kupił, żeby wyświetlać. Ściany też pomalowali sami w tej pięknej, wielkiej sali, bo pieniędzy nie było. Miasto nie dotuje, kino umiera. Udaje się uruchomić film i już do końca oglądamy. "Dobry film, prawda? Zapraszamy znowu!" - Pan żegna nas cały w ukłonach i przeprosinach. Robi mi się strasznie żal tego miejsca i tych, którzy wciąż jeszcze starają się go utrzymać. Okazuje się, że moi znajomi mają dużo dobrych wspomnień z tym miejscem, czy to randki, czy to zimowe kameralne seanse przy choince... Żal by mi było, gdyby kolejne takie miejsce zniknęło z mapy Śląska. 


W myślach próbuję ostatnio odpowiedzieć na pytanie "a co byś chciała robić?" - w sensie zawodowym. Na listę wciągam pracę w takim miejscu, ożywienie go jakoś, tchnięcie nowego kinowego ducha. Na przekór smrodowi popcornu, którego nie znoszę, na przekór półgodzinnym reklamom i super modnym repertuarom. Było sobie kiedyś w Łodzi kino Cytryna, w którym był katalog zniżek: żółte ubranie - minus 2 złote, masz ze sobą cytrynę - minus 1 zł od ceny. Wspominam je z sentymentem do dziś. Można zrobić takie miejsce przyjaznym, można działać, można... próbować. Ale czy komuś się jeszcze chce i czy komuś "z góry" jeszcze na tym zależy... by takie miejsce mieć?

W Gliwicach chodziłam do naszego jedynego studyjnego kina zwykle w poniedziałki - bo były tanie bilety w ten dzień, ale też - bo czas tak się układał. Niedawno włodarze postanowili, że jak każda instytucja kultury kino studyjne będzie w poniedziałki nieczynne. Ja rozumiem duże muzea i instytucje w wielkich miastach europejskich... ale Gliwice? Kino studyjne? Gdzie frekwencja chyba i tak nie powala na kolana? Naprawdę? Szkoda. Ostatnio na seansie za niemalże 20 zł w tymże kinie, na dużej sali (bo jest duża i mała) byłam... sama. Sama jedna. Tak więc za te 18 zł pracowała pani w kasie, bileter, pan ochroniarz i wyświetlony został film. W św. p. tanie poniedziałki trzeba było przyjść wcześniej, bo kolejka kończyła się przed kinem. Może jednak magia taniego biletu przyciąga widzów? Trzech za dyszkę to i tak więcej niż te moje 18... Dodam jeszcze tylko, że bardzo mię denerwuje, iż w okresie letnim owe kino jest nieczynne, kiedy ja właśnie w lecie lubię pójść do kina w ciepły wieczór albo w deszczowy dzień. Nie, nie jestem specjalistą od marketingu filmowego i działalności kina, ale to takie moje obserwacje z poziomu widza, który chciałby więcej i lepiej. I nie jest zainteresowany drogimi transmisjami z światowych oper (choć nie ma też nic przeciwko nim).


A może to po prostu brak konkurencji? Wiem, gdzie w Gliwicach wisi jeszcze ciągle ten stary neon, pozostałość po kinie Jutrzenka, które się tam mieściło. Obecnie w Gliwicach, jest JEDNO kino studyjne. A wiecie ile było? Dźgnęłam temat i zdębiałam. W przypływie fascynacji chciałam je opisać po kolei, ale ktoś już to zrobił ("co krok było tu kino"). Ale za to je wymienię: 

- Kino „Mikrus”przy ul. Dworcowej (podobno rząd dziesięciu krzeseł, ale tanie bilety!) 
- Kino Teatr X przy ul. Strzody (od 1890 roku, pierwotnie była tu gospoda ze stajnią! Czynne do 2009) 
- Kino Jutrzenka ul. Zygmunta Starego 34, jego neon wisi na budynku do dziś, można sprawdzić
- Kino Grażyna na rogu ul. Jana Śliwki i Szobiszowickiej (do lat 90tych)
- Nieistniejący budynek na placu Mickiewicza: „Schuetzengarten” (XIX wiek) „Stadtgarten”(1919) „Deulig - Palast” (do 1930) „Capitol” (do 1945, kiedy został zniszczony)
- Kino Apollo (dziś Biedronka...) róg ulic Wieczorka i Kozielskiej
- Kino Zryw ul. Dubois (lata 70te) przy Fabryce Drutu.
- Kino Casino, od roku 1975 i Kino Jowisz (dawne kasyno oficerskie, 1959 - ?) na rogu ulic Sowińskiego i Mieszka "Bywałem tam często. Zabawne, ale czasami wpadał na salę kinową dyżurny i wywoływał żołnierzy na jakieś zbiórki czy alarmy. Oglądałem tam np. drugą część Rockiego"
- Kino „Ustronie” przy ul. Wincentego Pola 11. (lata 70te) 
- kino funkcjonowało też w jednostce wojskowej przy ulicy Daszyńskiego, mała, kameralna sala do projekcji filmów. 
- Kino Montochemu "Szarotka" przy pętli tramwajowej na Trynku
- Kino Zorza - ul. Metalowców, dzielnica Łabędy
- Kino Panorama, (lub Kino Metalowiec) stare mdk Łabędy (Jedyna w tamtych czasach scena obrotowa, "zarówno ona i cała sceniczna infrastruktura chyba jest tam do dzisiaj, bo to zostało zamurowane, odcięte – mówił Andrzej Kaczmarek, dawny pracownik nieistniejącego już kina"
- Kino Bajka (funkcjonujące do dziś jako Kino Amok - Scena Bajka)
- Kino Wyzwolenie (niestety nic o nim nie znalazłam) 

Trzynaście lub czternaście kin. Przewinęła mi się też liczba 16 ale nie umiem jej potwierdzić. 
Ale nawet - trzynaście. Nawet jeśli w jednym czasie "tylko" 7 z nich działało. 
Dziś tylko jedno. 
Jak to możliwe... 
Wiem, że wiele czynników na to musi wpływać, że mamy kina domowe, że multipleksy zabijają, że się nie chce chodzić bo przecież telewizor jest powszechny, a bilety drogie. Ale naprawdę... aż tak bardzo... przestaliśmy je cenić? Chyba znów mam to poczucie, że urodziłam się "za późno" jeśli chodzi o epokę. Kina studyjne, wróćcie! You made me feel alive, but something died I fear. SOS. Z filmu High-rise, niezwykły cover. 


Cytaty pochodzą z forów internetowych oraz artykułu "Magazyn w kinie". 
Zdjęcie Romy pochodzi z artykułu, do którego link jest w nazwie kina. 

środa, 20 kwietnia 2016

Toksyczne jezioro Geamana (Rumunia)

Żyjemy w społeczności zwanej Unią Europejską, która między innymi (według mnie) odpowiada za stanie na straży środowiska naturalnego i chronienie go przed głupimi pomysłami poszczególnych wysoko postawionych osób. Rumunia jest w UE od 2007 roku, czyli już sporo. To będzie krótka i dosyć smutna opowieść o tym, jak pieniądze znaczą więcej niż środowisko, ludzie i zasady społeczności. 

W to miejsce, które kiedyś było wioską Geamana, trafiłam podczas wyjazdu z Irkiem J., Tak, jeżeli interesujecie się Rumunią czy też Karpatami turystycznie, eksploratorsko, wycieczkowo - na pewno gdzieś się natknęliście na jego teksty lub zdjęcia, to jest TEN Irek! (Uśmiecham się tu i pozdrawiam! I dołączam do grupy wielbicieli). Polecam wyprawy z nim, a także jego wskazówki - bo naprawdę niezwykłe miejsca znajduje wciąż w Rumunii (i nie tylko) i co najlepsze - chce się swoją wiedzą dzielić! Ale tam jeszcze nie byłem - powiedział. Więc to miejsce odkrywamy razem. Wiemy, że jedziemy do zatopionej wioski, zatopionej odpadami toksycznymi z pobliskich kopalni - złota i żelaza. Nie znajdziecie tego "jeziora" na mapie, zmowa milczenia. Chyba nie spodziewałam się tego, co zobaczyliśmy.


Tuż po wjeździe zatrzymujemy się przy rurze, z której spływa... to coś. Płynie wąwozem, nie jest wybetonowane, sterylne, płynie sobie luzem, jak potok, strumień szlamu. Nie jestem chemikiem, ale... Czy nadal czujecie się jak w Unii Europejskiej? Jak to możliwe, że to się dzieje? Że to jest czynne? Jak nie wiadomo o co chodzi - chodzi o pieniądze. No to trochę historii. 


W latach 70tych dwudziestego wieku żyło tu około 400 rodzin, była to zwyczajna osada w Górach Zachodniorumuńskich. Życie mieszkańców zmienił rok 1977. Nicolae Ceausescu postanowił poszerzyć kopalnię miedzi, największą w Rumunii, drugą co do wielkości w Europie. Zdecydowano, że dolina zostanie naturalnym osadnikiem na toksyczne odpady. Plan zrealizowano w 1978 roku. Ludzie zostali przesiedleni do bloków w pobliskiej Lupsy, a w dolinę popłynęła rzeka toksycznych zanieczyszczeń. Ale to nie koniec historii. 


Rzecz idzie o złoto. Na tym terenie w małej miejscowości Rosia Montana wydobywano je od czasów romańskich - ale oczywiście nie metodą odkrywkową i nie płukaniem chemicznym. Wszystkiemu winna jest kanadyjska firma Gabriel Resources która wykupiła kopalnię złota w pobliskim Rosia Montana i uzyskała zgodę lewicowego rządu na wypłukiwanie złota i srebra cyjankiem. Wywołało to protesty - obrońców środowiska naturalnego, ale nie tylko (rok 2013). Protestowały tysiące ludzi, przez wiele dni, m.in. na ulicach Bukaresztu. Obejrzyjcie antyreklamę przygotowaną przez rumuńską aktorkę Maię Morgenstern (Maria w "Pasji" M. Gibsona) przeciwko rozbudowie kopalni Rosia Montană "Człowiek jest wart więcej niż złoto. Salvati Rosia Montana".


Dlaczego? Przeanalizujmy. Dolina jest naturalna. Wszystkie związki z osadnika wsiąkają w ziemię do wód gruntowych, ale też zaczynają wypływać i przedostawać się z wodą do jednej z większych rzek - Aries, która ma 200 km długości. Widać, że substancja, która nieustannie wpływa jest ciepła i paruje, przedostaje się zatem do powietrza. Ale kogo to interesuje, gdy w grę wchodzą duże pieniądze? Tłumaczenie rządu jest takie: "w ubogim kraju europejskim projekt ma kluczowe znaczenie dla ożywienia niewydolnego górnictwa w regionie rumuńskim, które pilnie potrzebuje pracy i inwestycji". Pytanie czyim kosztem. Protesty nie powstrzymały działań kopalni, ale 24 marca 2014 pod naciskami opinii społecznej rząd zawiesił projekt na czas nieokreślony. Tylko co z tego? Efekt jest tylko taki, że są wyczuleni na podstępnych ekologów i podjechali do nas mili panowie, prosząc grzecznie, żeby nie robić zdjęć, gdyż jest to "teren industrialny". 


Największą dla mnie tragedią - oprócz skażenia terenu i wody - jest ciągła obecność ludzi tam. Ciągle w odległości kilku metrów od "wody" mieszkają ludzie. Kilka osób nie dało się przesiedlić z tego terenu. Podobno to już kolejny ich dom - razem z podnoszącym się poziomem szlamu przeprowadzają się coraz wyżej. Dzięki Tudorowi, rowerzyście który akurat był tam w tym samym momencie, co i my, rozmawiam ze staruszką. Woda jest zatruta, mówi. Krowy chorują, daję im lekarstwa. (Jak sobie wyobraziłam to mleko...). Woda zatruta, trawa zatruta. Pokazuję na wystający jeszcze dach biseriki (cerkiewki). Zaczyna płakać. Nawet nie mogę pójść na groby rodziny, wszystko jest pod wodą, wszystko zatrute. A potem zostawia nas i biegnie, goni z trudem wielkiego świniaka. Patrzymy zdziwieni co ona robi, a ona próbuje odpędzić go od wody... czerwonego strumienia, który spływa z kopalni żelaza. Wszystko tutaj zrobiły pieniądze - mówi Tudor. U góry widać maszyny kopalni. 

(zdjęcie kobiety, z którą rozmawiałam - Irek Jóźwik) 

Jest w tym miejscu coś pociągającego i odrzucającego zarazem. Właściwie nie wiem czy dziwne piękno tego toksycznego miejsca nie jest jego przekleństwem... czy niedługo nie zrobi się z tego kolejnej atrakcji wycieczkowej i jeszcze bardziej zepchnie temat na bok. Ja osobiście jestem przerażona, że to wciąż funkcjonuje i wszyscy wysoko postawieni oficjele - Unii, Rumunii, innych krajów, przymykają na to oko. Osadnik się napełnia, to nie będzie trwało w nieskończoność. Obyśmy nie byli świadkami jeszcze większej katastrofy i skażenia terenu w przeciągu kolejnych lat... 

Kiedy wyjeżdżamy, przejeżdżamy przez wioskę, Geamanę, na końcu osadnika. Ludzie spokojnie siedzą na ławeczce, biegają dzieci, jak gdyby nigdy nic. Za nimi chemiczny błękit wody i dach cerkwi. Żegna nas rozpaczliwie piszczący pies. Robi mi się bardzo smutno i bezsilnie.